top of page
Golden Steel Plate

PSYCHOTERAPIA. RASZTÓW

Jeszcze przed końcem studiów, za pośrednictwem doktora Andrzeja Piotrowskiego z Kliniki Psychiatrycznej, nawiązałem kontakt z doktorem Malewskim i z grupą skupiona wokół niego. W owym czasie prowadził on zajęcia z psychoterapii na wydziale psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie zaprosił go prof. Reykowski, w formie wykładu/seminarium, na które uczęszczali studenci psychologii klinicznej i zaproszeni goście. Było to moje pierwsze zetknięcie się z psychoterapia, która w tym wydaniu wydawała mi się intrygująca, choć wtedy nie za bardzo zrozumiała. Tym niemniej, czy dlatego, że było coś fascynującego w samym przedmiocie, czy też na względu na niezwykły dar Malewskiego do budzenia zainteresowania oraz pozyskiwania słuchaczy i zwolenników, znalazłem w tym coś, z czym kontakt chciałem kontynuować. Nie pamiętam na ile te zajęcia nawiązywały do psychoanalizy, ale niewątpliwie to o czym była mowa należało do orientacji psychodynamicznej, a nie tradycyjnej psychiatrii czy psychologii. Tak czy owak, zapoczątkowało to rozwój mojego związku z Jankiem Malewskim i jego grupa. Należały do niej wówczas ówczesna żona Janka — Krystyna Malewska, a także Izabela Osuchowska, Hanna Strzelecka (później Jaworska) i Elżbieta Rzadkowolska-Uggla, (później Malewska). Początki działalności tej grupy w sensie profesjonalnym związane były z ośrodkiem w Lobczy w Czechosłowacji. 

 

Lobeč koło Pragi był to ośrodek leczenia nerwic przy pomocy psychoterapii grupowej, który prowadził Ferdinand Knobloch ze swa żona Jiřiną. Mieli oni początkowo jakiś kontakt z psychoanaliza, która przetrwała w ograniczonej i nieoficjalnej formie w Czechach. Nie poszli oni jednak droga psychoanalityczna, ale stworzyli ośrodek terapii, w którym stosowano podejście psychodynamiczne.  Na owe czasy, w restryktywnym opresyjnym systemie czechosłowackim lat 50. było to niezwykłe osiągnięcie. Możliwe to było prawdopodobnie dlatego, że Knoblochowie stworzyli eklektyczny program, który opierał się na modelu społeczności terapeutycznej. Stosowano w nim psychoterapię grupową, w której wykorzystywano psychodramę, a także techniki niewerbalne (które pod nazwa psychogimnastyki wypracowała Hana Junová). Ponadto program terapii zawierał elementy pasujące do mentalności socjalistycznej, jak praca w zespole, aktywności zbiorowe, pozytywny wpływ grupy na jednostkę, a to wszystko sugerowało modyfikację zachowań w kierunku lepszego przystosowania do społeczeństwa. W ten sposób Knobloch mógł definiować system Lobczy jako model terapii zintegrowanej. Mogło to uśpić czujność decydentów wietrzących wpływy burżuazyjnych ideologii, do których zaliczała się też psychoanaliza. Nie dostrzegli oni, że za fasada z portretem Marksa skrywał się Freud!

 

Do Lobczy udali się kolejno Janek i Krystyna Malewscy oraz Elżbieta Rzadkowolska. Celem była zarówno ich własna terapia jak i trening. Była to pierwsza na naszym gruncie próba traktowania własnej psychoterapii jako części szkolenia.

 

Musiało to być dla Janka i pozostałych doświadczenie na tyle znaczące i inspirujące, ze podjęto inicjatywę, by opierając się na modelu Lobczy stworzyć w Polsce podobny ośrodek. Przypuszczam, że była to w dużej mierze inicjatywa Janka. Wynikało to pewnie z jego własnych poszukiwań, z chęci rozwiązania własnych problemów poprzez psychoterapię. Było to też napewno wynikiem jego poszukiwań intelektualnych, zainteresowania nowymi ideami, do których psychoanaliza niewątpliwie należała. Miał też on niewątpliwy talent do inspirowania innych.

 

Jankowi i jego grupie udało się uzyskać oficjalne poparcie dla utworzenia Ośrodka Leczenia Nerwic, wzorowanego w zarysie na modelu Lobczy. Było to niemałym osiągnięciem w czasach, kiedy chronicznie brakowało funduszy w psychiatrii, zwłaszcza na takie nowatorskie i niecodzienne przedsięwzięcia. Janek uzyskał poparcie odpowiedniego departamentu Ministerstwa Zdrowia, a ściśle mówiąc jednego z decydentów, dyr. G. Był to psychiatra, który był niejako szarą eminencją w Ministerstwie Zdrowia, i faktycznie zarządzał na poziomie ministerialnym psychiatria. Miał wiele wpływów i stworzył własne mocarstwo, którego centralnym elementem było Sanatorium dla Nerwowo i Psychicznie Chorych na Dolnej. 

 

Dyrektorem szpitala nominalnie był dyr. S., ale było wiadomo, że poza sprawami codziennymi nie miał wiele do powiedzenia o tym co się działo na Dolnej, kto był tam zatrudniony, w jakim kierunku Dolna się rozwijała. O tym decydował dyr. G. 

 

Dolna była szczególnym tworem. Oprócz zlokalizowanego tam szpitala z oddziałami psychiatrycznymi, miała różne administracyjnie powiązane dodatkowe placówki. Całością zarządzał i manipulował dyr. G. Był on postacią kontrowersyjną, ale miał duże ambicje i psychoterapia jakoś musiała mu się do nich dopasować. Uzyskanie poparcia dyr. G dla projektu ośrodka było najprawdopodobniej zasługą Janka Malewskiego. Nie wiem dokładnie jak do tego doszło, ale znając jego charyzmę, można przypuścić, ze udało mu się jakoś “uwieść” i pozyskać dyr. G.,  dzięki czemu był on gotów obejść formalne ograniczenia, znaleźć fundusze i stworzyć Ośrodek Leczenia Nerwic, w ramach kompleksu Dolnej. 

Nieokazały budynek słynnego Ośrodka

W 1963 roku nowo powstały Ośrodek uzyskał swoja pierwsza siedzibę w Skolimowie, gdzie poprzednio rezydował zespół pieśni i tańca. Po paru miesiącach został przeniesiony do Drewnicy, gdzie zajął jeden z budynków na terenie szpitala psychiatrycznego. Nie była to dobra lokalizacja, i wkrótce, w roku 1964, Ośrodek został przeniesiony do Rasztowa, małej wsi koło Radzymina, gdzie pozostał do końca swojego istnienia. Nazwa “Rasztów” stała się częścią tradycji psychoterapii grupowej w Polsce i przetrwała w tych przedsięwzięciach, będących kontynuacja oraz rozwinięciem tradycji i osiągnięć oryginalnego Rasztowa:

Ośrodek Psychoterapii "Rasztów" oraz

Instytut Analizy grupowej "Rasztów".

W miarę jak mój kontakt z Jankiem i z jego grupą, profesjonalny i osobisty, zacieśniał się uczestniczyłem coraz bardziej w ich działalności. Chodziłem na seminaria, który prowadził Janek w zakładzie profesora Kazimierza Dąbrowskiego, autora teorii dezintegracji pozytywnej, który mimo odmiennych zainteresowań udostępnił to  forum dla psychoterapii psychodynamicznej. Zacząłem też jeździć jako gość na dyżury psychoterapeutyczne do Ośrodka, kiedy mieścił się on jeszcze Drewnicy, a potem już do Rasztowa.

 

Stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, że psychiatria tradycyjna i praca na oddziale zupełnie mi nie odpowiadają. To co mnie interesowało wychodziło poza klasyczną psychiatrię. Kontakt z grupą rasztowska otwierał nowe horyzonty. Zapoznawał mnie z psychoterapia psychoanalityczna i pokazywał możliwości pracy z grupami. Fascynowała mnie możliwość poznawania procesów psychicznych i zrozumienia źródeł zaburzeń. Co więcej, otwierały się możliwości rzeczywistej pomocy pacjentom nie poprzez tłumienie objawów poprzez użycie leków, ale poprzez kontakt osobisty, emocjonalne zaangażowanie i zrozumienie. Zacząłem się coraz bardziej identyfikować z tym podejściem i i doszedłem do przekonania, że właśnie tym chcę się zająć. Janek i reszta grupy akceptowali mnie, a ja też czułem się na właściwym miejscu w tej atmosferze przyjaźni i zaangażowania w realizację wspólnych celów i zainteresowań.

 

Po zakończeniu studiów w 1964. roku stanąłem przed problemami praktycznymi. Żeby móc pracować jako lekarz musiałem się zarejestrować, na co w Warszawie praktycznie nie było szans, bo panowały ostre ograniczenia etatowe. Uzyskałem jednak rejestrację na mocy decyzji dyr. G., który uznał tego potrzebę, nie kierując się przepisami, ale rekomendacja Janka, który chciał, żebym pracował w ich zespole. Oznaczało to pewna manipulację etatami. Początkowo dostałem etat w Sanatorium dla Dzieci w Zagórzu i musiałem tam pracować na części etatu, ale resztę mogłem przeznaczać na pracę w Rasztowie. Niedługo pózniej dostałem pełny etat na Dolnej, co właściwie oznaczało przydział na stałe do zespołu rasztowskiego.

 

W moim interesie było uzyskanie pełnych kwalifikacji psychiatrycznych. W tym celu musiałem uzyskać specjalizację, która wymagała odbycia staży, a potem zdania egzaminu. Ponieważ idąc bezpośrednio na psychiatrię ominąłem obowiązujące staże podyplomowe musiałem część z nich odbyć robiąc jednocześnie specjalizację z psychiatrii. Pozwolono mi pracować w Rasztowie, ale nie była to praca systematyczna i ciągła, bo musiałem odbywać staże na internie, ginekologii, neurologii, no i oczywiście na psychiatrii. Dla zdobycia doświadczenia w pracy w “prawdziwej” psychiatrii zostałem oddelegowany do szpitala psychiatrycznego w Bolesławcu na Dolnym Śląsku. Było to pewną formą “zesłania”, ale zarazem wynikało z praktyki przyjętej wówczas w celu uzupełnienia braków kadrowych w szpitalach prowincjonalnych.

 

Spędziłem tam dziewięć miesięcy, pracując na ostrych i chronicznych oddziałach, a także w przychodni. Była to trudna, ale i pouczająca lekcja. Pokazało mi to rzeczywistość "prawdziwego", tradycyjnego szpitala. Rzeczywistość ta konfrontowała mnie z ponurym losem chronicznych pacjentów i z trudnościami w opanowaniu ostrych psychoz. Zobaczyłem, że tradycyjne metody leczenia jak leki moga być w pewnych stanach użyteczne, a nawet wręcz nieodzowne, co nie znaczy, że nie miały negatywnych stron, a czasem były nawet szkodliwe. Ich ograniczenia trzeba było akceptować przy braku innych, psychosocjalnych, możliwości pomocy. Widać było, że trzymanie pacjentów w izolacji i w zamknięciu też było nie do uniknienia, gdy nie było innego wyjścia. Taka psychiatria rzeczywiście wymagała zmian, ale nie mogły się one zrodzić wyłącznie ze wzniosłych idei i potępienia dla istniejących metod. Reformy musiały być poparte rzeczywistym zaangażowaniem i nieodzownymi środkami. Wtedy dopiero takie metody jak psychoterapia mogły znaleźć swoje miejsce w psychiatrii. Winno to jednak być oparte na realistycznej postawie wynikającej ze zrozumienia natury chorób psychicznych i kontekstu ich leczenia.

 

Doświadczenia wyniesione ze szpitala psychiatrycznego były przydatne w moim dalszym rozwoju psychoanalitycznym. Bezpośredni kontakt z pacjentami otwarcie psychotycznymi dał mi doświadczenie tych zaburzeń i stanów emocjonalnych, a nie tylko teoretyczna wiedzę o nich. Pomogło mi to później w rozpoznawaniu i radzeniu sobie z tego rodzaju stanami występujących w formie ukrytej czy przetworzonej u pacjentów analitycznych. Taka lekcja oparta na doświadczaniu rzeczywistości zawsze się przydaje.

 

Doświadczenia ze studiów medycznych też były wartościowe. Były nieocenione jako unikalna sposobność zapoznania się z całością człowieka — w jego fizycznych psychicznych i patologicznych aspektach. Oczywiście nie zawsze taka sposobność użyta jest sposób integrujący i humanistyczny. Zajmując się ciałem, a często jego wybranymi częściami od strony ich schorzeń czy ułomności można zapomnieć, że przedmiotem leczenia nie jest „jednostka chorobowa” i jej objawy, ale określona osoba, z jej charakterem, przeżyciami i historią. 

 

Czuję, że byłem uprzywilejowany mogąc studiować medycynę i jestem wdzięczny moim nauczycielom i pacjentom, którzy mi to umożliwili. Uważam także za szczęśliwy zbieg okoliczności i za szczególny przywilej, że dane mi było rozwinąć tę wiedzę w kierunku, który pozwolił mi się zająć nie tylko chorobą, ale całością psychiki i osobowości ludzkiej. Medycyna pomogła mi w dalszym rozumieniu, nigdy nie dostatecznym ani w pełni zintegrowanym, jedności ciała i umysłu. Było w docenieniu znaczenia różnych aspektów cielesnych w procesie analitycznym i w zastanawianiu się nad znaczeniem ciała nie tylko jako siedliska objawów i chorób, ale jako wyraziciela popędowych impulsów oraz pojemnika dla prymitywnych nie-reprezentowanych stanów emocjonalnych.  

 

Z drugiej strony, model medyczny, tak jak myślenie w kategoriach przyczynowo-skutkowych, stanowił ograniczenie dla przyswajania sobie bardziej złożonych dialektycznych podejść. Będąc wyjściowo niewątpliwie pod wpływem racjonalistycznego “naukowego” trybu myślenia dopiero w moim dalszym rozwoju zrozumiałem, jak zasadniczy dla psychoanalizy jest dualistyczny, interakcyjny, dialektyczny sposób myślenia. Może być on czasem maskowany, tak jak u Freuda, przez linearne i pozytywistyczne podejście, ale w gruncie rzeczy to przecież on otworzył drogę do wgłębienia się w procesy psychiczne wykraczające poza ramy logicznego myślenia, rządzące się innymi prawami. W moim rozwoju jako psychoterapeuty, a potem psychoanalityka, nabierałem rozumienia zjawisk interpersonalnych i węwnątrzpsychicznych  poprzez własne doświadczenia, które nie dostarczały naukowej pewności, ale wymagały nowych podejść i sformułowań. Zmuszały one do dalszych poszukiwań.

 

Dla mnie była to droga do psychoanalizy, a pierwszym i znaczącym terenem tego rodzaju doświadczeń był Rasztów. 

 

Porównując pracę w społeczności terapeutycznej Ośrodka Leczenia Nerwic w Rasztowie z doświadczeniami szpitala psychiatrycznego można było dojść do wniosku, że Rasztów był elitarnym luksusem. I rzeczywiście spotykaliśmy się z krytycyzmem Rasztowa jako miejsca, gdzie udawali się cierpiący na wyimaginowane schorzenia, albo wręcz zdrowi, ale niezadowoleni z życia, “worried well”, by uciec od problemów lub skorzystać z “krzakoterapii”. 

 

Rasztów rzeczywiście stwarzał wyjątkowe warunki do leczenia i pracy. Oferował pomoc pacjentom, którzy nie byli w stanie uzyskać jej gdzie indziej, i w formie, która nowe czasy była w Polsce nowatorska. Jeśli nawet pomoc ta nie była tak zasadnicza jak chcieliśmy wierzyć kierowani entuzjazmem neofitów, to była ona dla wielu znacząca, a tych dla których okazała się niewystarczająca skierować mogła na drogę dalszej psychoterapii.

 

Rasztów był także niejako laboratorium, gdzie szkolili się psychoterapeuci i kształtowaly się ich charaktery. 

 

Model rasztowski wprawdzie wywodził się z modelu Lobczy, ale był znacznie zmodyfikowany w kierunku nadania większej roli pracy czysto psychoterapeutycznej. Podobny do oryginalnego modelu był kształt społeczności terapeutycznej (do 20-kilku osób), jej ogólne zasady, jak uczestnictwo w grupie, przestrzeganie regulaminu oraz program zajęć tam realizowany: praca w  polu lub ogrodzie, codzienna psychoterapia grupowa, wieczorki taneczne i inne zajęcia grupowe. W Rasztowie jednak uczestnictwo w grupie i we wszystkich zajęciach nie było celem samym w sobie. Miało w efekcie dostarczyć doświadczeń, w których ujawniały się problemy pacjentów. Codzienne sesje grupy psychoterapeutycznej były forum, na którym omawiane były te problemy. Stwarzało to możliwość przepracowywania ich w kontekście tu i teraz, a także łączenia ich z sytuacjami z życia pacjenta i jego historii.

 

Z Lobczy wzięło się zainteresowanie psychodramą, która przez cały czas trwania Ośrodka była zasadniczym elementem terapii. Ale w rasztowskim wydaniu psychodrama była częścią podejścia psychoterapeutycznego nastawionego na interpretacje i eksplorację. Jej zastosowanie mniej odnosiło się do podejścia Moreno, a bardziej nawiązywało do doświadczeń analityków francuskich. Stosowali oni psychodramę w sposób analityczny i z jednym pacjentem. Psychodramę w tej analitycznej formie przeniosła później na nasz grunt Katarzyna Walewska.

 

Psychodrama była jednakże tylko jedna z technik stosowanych w psychoterapii grupowej. Praca z grupą mogła skupiać się na indywidualnych problemach pacjentów, zwłaszcza kiedy pacjent przedstawiał życiorys, lub gdy cześć sesji grupowej poświęcona była podsumowującej analizie jego indywidualnych problemów. W trakcie pobytu jednak coraz więcej materiału dostarczały sytuację, które przejawiały się w życiu społeczności Rasztowa. Były one omawiane z punktu widzenia tego, jak przejawiały się w nich zarówno indywidualne problemy pacjentów jak i konflikty grupowe. Podejście terapeutyczne polegało głównie  na ujawnianiu tych problemów wraz towarzyszącymi emocjami i na radzeniu sobie z nimi poprzez interpretację i przepracowanie. Było to więc w istocie swojej podejście zorientowane psychoanalitycznie, które opierało się również na zrozumieniu i wykorzystaniu procesów grupowych.

 

Próby dostosowywania idei wywodzących się z psychoanalizy do odmiennych sytuacji terapeutycznych niewątpliwie spełniły swoją rolę praktyczna i stanowiły też dobre ćwiczenie koncepcyjne. W dalszych doświadczeniach jednak nabierałem coraz większego przekonania, że aby zgłębić istotę psychicznych trudności pacjenta trzeba zaoferować czas i zaangażowanie, jakie oferuje długoterminowa psychoanaliza. W wyniku podobnych obserwacji w dalszym rozwoju Rasztowa zostały zresztą wprowadzone modyfikacje, które znacząco przedłużały i rozszerzały zakres terapii, poprzez oferowanie dłuższych pobytów, a także wprowadzenia grup przed i po ośrodkowych oraz terapii rodzinnej.

 

Jeśli idzie o rozwój poszczególnych członków zespołu to logicznie prowadziło to do pracy z małymi długoterminowymi grupami ambulatoryjnymi i do psychoanalizy indywidualnej. Wtedy oczywiście na plan pierwszy wysuwała się rola własnego treningu. 

 

Praca w Rasztowie skłoniła mnie do zajęcia się procesami grupowymi i dostarczyła mi doświadczeń, dzięki którym rozumienie tych procesów i uwzględnianie ich pracy stało się niejako moją druga naturą. Nie tylko nie przeszkadzało to w indywidualnej pracy analitycznej z pacjentami, ale pomagało zrozumieć ich problemy w kontekście grup i ich relacji międzyludzkich, które odzwierciedlane są również w ich konstelacjach wewnętrznych. Co więcej, zrozumienie dynamiki grupowej przydało mi się w moich działaniach w ramach organizacji profesjonalnych, w działalności szkoleniowej oraz w superwizyjnej.

 

W Rasztowie psychoterapia grupowa i stosowane w niej techniki nie były jedynym aspektem pracy terapeuty. Program Ośrodka realizowany był w systemie dyżurowym, narzuconym po części poprzez odległość od Warszawy. Jako jeden z terapeutów przyjeżdżałem na z reguły dwudobowe dyżury, które w całości spędzałem na terenie ośrodka, znaczną część tego czasu w bezpośrednim kontakcie z pacjentami. Oprócz prowadzenia codziennej trzygodzinnej psychoterapii grupowej brałem z reguły też udział w innych zajęciach pacjentów, chodząc z nimi  do pracy i uczestnicząc zabawach czy wieczorkach tanecznych. Były też często okazje do mniej lub bardziej formalnych rozmów indywidualnych. Staraliśmy się jednak, aby te indywidualne kontakty nie imitowały indywidualnej psychoterapii, toteż z reguły były one ograniczone, a ich treść często wykorzystywana była w sesjach grupowych.

 

Ten sposób pracy dyktowany był częściowo koniecznością. Jednocześnie był on znakomitą, chodź nieraz niełatwa, sytuacją szkoleniową. Było to nie szkolenie w sterylnych “technikach” stosowanych w stosunku do “przypadków”, ale psychoterapia odbywająca się w bliskim i autentycznym kontakcie z pacjentami. Jednocześnie nie zmniejszało to wymogów związanych z pełnieniem roli terapeuty. Obcując z pacjentami w życiu codziennym nadal musiał on zachować wyważona postawę neutralności i obiektywności, tak, aby zachować pozycję eksploracyjna i interpretacyjna, niezbędną do prowadzenia psychoterapii. Patrząc na to z perspektywy czasu, musiało to być świetną szkołą w utrzymywaniu  granic terapeutycznych, bo nie było żadnych przypadków ich przekraczania ze strony naszych terapeutów, a, jak wiadomo, bywa to niestety problemem w terapiach, także analitycznych. 

 

Praca w Rasztowie połączona była ze znacznym wysiłkiem emocjonalnym, w porównaniu z którym kontakt z pacjentem przez 50 min w ciszy i izolacji gabinetu wydawał się luksusem. Ze względu na trudność tej pracy przywiązywaliśmy dużą wagę do wzajemnej pomocy. Starsi koledzy współuczestniczyli w dyżurach lub oferowali superwizję. Na zebraniach staraliśmy się otwarcie dyskutować powstające problemy, rozwiązywać się i wspierać się wzajemnie w realizacji naszych trudnych zadań. 

 

Rasztów był jedyną instytucjonalną próba zastosowania teorii psychoanalitycznej w powszechnej służbie zdrowia w bloku socjalistycznym. Program realizowany był przez grupę ludzi wywodzących się z różnych środowisk, których łączyło zainteresowanie czy wręcz fascynacja psychoterapią i psychoanalizą. Z perspektywy czasu ocenić można, że istnienie Rasztowa odegrało znaczącą rolę w rozwoju psychoterapii w tym czasie. Wpływ bezpośredni wynikał z uczestnictwa pacjentów w unikalnym programie psychoterapeutycznym jak również z pracy personelu w tym programie. Był też pośredni wpływ na środowisko psychiatryczne i psychologiczne. Rasztów przyciągał zainteresowanych, którzy mogli poprzez bezpośrednie uczestnictwo, w formie wizyt lub staży, zapoznawać się psychoterapia. Niektórzy z nich zostawali pracownikami, tak jak ja, a inni pozostali sympatykami pracując w innych instytucjach jak np. w klinice psychiatrycznej czy na uniwersytecie. 

 

Zespół Rasztowa prowadził ożywioną działalność wykładową i publikacyjną. Większość przeznaczona była dla środowiska profesjonalnego, w postaci artykułów, wykładów i seminariów. Pokazywały one nowy sposób podejścia do problemów psychicznych oparty o idee psychodynamiczne. Opisywały podstawy psychoterapii grupowej, leczenie nerwic i metody pracy w ośrodku, co było w owym czasie unikalne. Podjęliśmy też próbę badania wyników psychoterapii grupowej. Wiele prac inspirował Janek, choć często zostawiał on innym rozwijanie wspólnie wypracowanych idei, oraz zadanie ich spisania i publikacji. Ich większość pisana była wspólnie. Byłem aktywnie zaangażowany w tę działalność. W późniejszym okresie, w którym zdecydowanie postanowiłem propagować psychoanalizę już otwarcie i posługiwać się ta nazwą (co poprzednio ograniczaliśmy ze względów taktycznych), publikowałem tylko pod własnym nazwiskiem, np. małą broszurę Psychoanaliza współczesna, (1973), czy rozdział do 2-ego wydania książki zbiorowej Terapia grupowa w psychiatrii (1980) p.t. Założenia teoretyczne psychoanalizy i ich zastosowanie w psychoterapii grupowej. Wynikało to z konsekwentnego rozwijania przez mnie tożsamości psychoanalityka i ze świadomej tendencji do demonstrowania tego. W ten sposób podkreślałem swoja odrębność, jednocześnie zachowując przynależność do zespołu Rasztowa, którym zresztą od 1975 do 1983 roku kierowałem jako ordynator.

 

Oprócz artykułów profesjonalnych staraliśmy się też rozpowszechniać wiedzę o psychoterapii i nerwicach poprzez popularne publikacje, wywiady w prasie itp. Pisana wspólnie z Jankiem książka Nerwice i psychoterapia doczekała się dwóch wydań, została też przetłumaczona na czeski. Parę lat później sam napisałem pracę o podobnym charakterze p.t. Nerwice: objawy, przyczyny, leczenie.

Szczególną próbą, był krótki film o psychodramie, w którym z Izą Osuchowską graliśmy terapeutów. Ten film, nakręcony przez młodego ambitnego reżysera metodą improwizacji, nie stał się jednak hitem.

 

Praca psychoterapeutyczna w Rasztowie prowadziła do nieuchronnej konkluzji, że skoro zajmujemy się na codzień poważnymi z problemami emocjonalnymi innych ludzi, to konsekwentnie powinniśmy pracować nad własnymi problemami poprzez własną terapię. W Polsce w tym okresie było to jednak praktycznie niemożliwe: nie było żadnego systemu szkoleniowego i nikt nie był dostatecznie wyszkolony w intensywnych formach terapii. Zebrała się jednak grupa osób znających się na gruncie profesjonalnym i zainteresowanych psychoterapią, które podzielały to nastawienie i szukały jakiejś formy własnej terapii. Podjęliśmy, można powiedzieć desperacką, próbę stworzenia grupy bez terapeuty prowadzącego. Spotykaliśmy się w tej grupie regularnie i próbowaliśmy się analizować. Był to interesujący eksperyment. Pokazał mi jak trudna jest szczerość i otwartość, której spodziewamy się od pacjentów. Trudność ta była oczywiście tym większa, że w większości znaliśmy się na gruncie prywatnym i mieliśmy relacje poza grupą. Przekonałem się jednak, i to na własnym przykładzie, że nawet w takich niesprzyjających warunkach, jeśli udaje się przezwyciężyć opory i zdobyć się na szczerość, to może prowadzić to do zmian, choć nie bez trudnych przeżyć. Działalność grupy po jakimś czasie stopniowo wygasła. Natomiast potwierdziła ona istnienie niezaspokojonej potrzeby własnej terapii. Jedynym dalszym krokiem był wyjazd na analizę za granicę, do kraju, w którym byłaby ona możliwa.

 

Od r. 1973 kiedy zacząłem jeździć na analizę do Pragi (piszę o niej w następnym rozdziale)  pracowałem Rasztowie z przerwami. Wiele zawdzięczam zespołowi przyjaznych i pomocnych kolegów, którzy kontynuowali pracę beze mnie, a w razie konieczności przejmowali moje obowiązki. Ja swoje nieobecności załatwiałem przy pomocy urlopów płatnych i bezpłatnych. System pracy Rasztowa oparty na dyżurach to ułatwiał, bo można było je rozkładać uwzględniając czyjąś nieobecność. Pomocny był w tym  Janek, który popierał moje wyjazdy, Tak jak zresztą my robiliśmy wiele by umożliwić mu dłuższe pobyty na Węgrzech, gdzie on odbywał swoją analizę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zespół Rasztowa rozrastał się. Przyjmowaliśmy do pracy nowe osoby, a także rozszerzali działalność rozwijając zwłaszcza sektor ambulatoryjny i terapię rodzinną. W ten sposób ośrodek leczenia nerwic przeradzał się stopniowo w system psychoterapii, w którym dwumiesięczny pobyt w samym ośrodku był tylko jednym z elementów.

 

Sytuacja zespołu zmieniła się znacząco wraz z wyjazdem Janka i jego żony Elżbiety (Uggli), która również była jednym z filarów Rasztowa od samego początku. Ich wyjazd na jesieni 1975 był kompletnie nieoczekiwany dla mnie, a także innych kolegów i przyjaciół. Nie wydawało się, by ktokolwiek miał jakieś sygnał co do ich intencji. Były to oczywiście czasy, kiedy się na pewno takiego zamiaru nie ujawniało. Tym niemniej po kongresie w Londynie, na który zostaliśmy zaproszeni obydwaj przez IPA jako pierwsi uznawani kandydaci analityczni z Polski, wydawało się, że dzięki poparciu tej organizacji była szansa na poparcie dla rozwoju psychoanalizy w Polsce. Warto przypomnieć, że ramach dziwnej podwójności istniejącego systemu (o której jest łatwo zapomnieć, a z obecnej perspektywy nie sposób zrozumieć) nie było w zasadzie przeszkód w tym cośmy chcieli robić. Nikt z nas nie popierał istniejącego reżymu, ale w zasadzie nie angażowaliśmy się politycznie i prawdopodobnie dla władz byliśmy mimo wszystko small fish.  Sytuacja polityczna nie była jak na polskie warunki najgorsza: była to połowa okresu „gierkowszczyzny”, jeszcze przed  wydarzeniami i represjami w Radomiu, od których zaczął się kompletny desilusionment z tą niby “druga Polską” i narastająca degrengolada systemu władzy, która w końcu doprowadziła do powstania Solidarności.

 

Niezależnie od motywów Janka, jego niespodziewany wyjazd był szokiem dla wielu osób, a także wyzwaniem dla zespołu Rasztowa. Musieliśmy kontynuować pracę bez niego opierając się na własnych zasobach i w nowym układzie hierarchicznym. Ja od dłuższego czasu byłem traktowany jako zastępca Janka i odgrywałem coraz większą rolę w zespole, toteż przejęcie przeze mnie jego kierownictwa była logiczną konsekwencją i zostało bez trudu zaakceptowane przez naszą grupę. Ułatwieniem było to, że uzyskałem druga specjalizację z psychiatrii, co dawało mi formalne kwalifikacje do pełnienia funkcji ordynatora ośrodka. Ośrodek był wtedy częścią większej struktury organizacyjnej (Zespół Psychiatrycznej Opieki Zdrowotnej) stworzonej w ramach reorganizacji psychiatrii, która obejmowała więcej innych jednostek między innymi szpital na Nowowiejskiej, gdzie mieściła się też administracja. Ta częściowa zmiana układu odniesień nie miała jednak zasadniczego wpływu na naszą działalność, którą mogliśmy prowadzić bez ingerencji, dopóki wypełnialiśmy podstawowe wymagania formalne, jak rozliczanie się z godzin, itp.

 

Pełnienie funkcji kierowniczej odpowiadało mi do pewnego stopnia. Lubiłem pracę w zespole, który składał się z ciekawych i dobrze współpracujących ze sobą osób . Janek był niewątpliwie ważną osobą w moim rozwoju, niewątpliwym autorytetem i przyjacielem, ale stopniowo narastały między nami różnice, których podskórne nurty nie zawsze dało się artykułować. Poza tym ja, nabierając doświadczenia i pewności siebie sam stawałem się autorytetem, który odczuwał potrzebę autonomii, a nie podporządkowywania się komuś innemu. Znacząca rolę w tym odegrała moja analiza, która nie tylko pomogła mi osobiście, ale także prowadziła mnie w kierunku rozwijania tożsamości psychoanalityka. Ja nadal byłem zidentyfikowany z Rasztowem i odgrywałem w zespole ważną rolę. Coraz bardziej jednak byłem przekonany, że chce pracować jeśli nie wyłącznie, to głównie jako psychoanalityk, a nie jako psychoterapeuta grupowy. 

 

Wyjazd Janka postawił mnie przed dylematem. Kierowanie Ośrodkiem i rozwijanie psychoanalizy oraz mój rozwój jako psychoanalityka niełatwo było pogodzić. Obie drogi wymagały znacznego zaangażowania emocjonalnego czasowego, i, w mojej, sytuacji również geograficznego. Nadal kontynuowałem wyjazdy do Pragi, chodź już na krótsze okresy. Do tego dołączały się coraz częściej inne wyjazdy zagraniczne wspomagane przez IPA, jako część mojego treningu.

 

Nastawiłem się na konsekwentne rozwijanie i promowanie psychoanalizy. Ważną tego częścią była edukacja. Brakowało nam książek, ale na szczęście na moje ręce została przekazana biblioteka psychoanalityczna, która została scedowana po śmierci jednego z analityków brytyjskich. Był to całkiem obszerny księgozbiór, który np. zawierał cenne dla nas angielskie wydanie dzieł wszystkich Freuda w Standard Edition. Posiadanie takiej biblioteki miało znaczenie niebagatelne w ówczesnych warunkach Polski. Dla ilustracji, poprzednio, o ile wiem, jedyny egzemplarz Standard Edition znajdował się w bibliotece Zakładu Psychologii Akademii Medycznej. Biblioteka ta też pochodziła z donacji, w tym przypadku zmarłego na emigracji w USA psychologa prof. Bogdana Zawadzkiego. Wprawdzie w zakładzie tym pracowała moja żona Elżbieta, co ułatwiało mi dostęp do książek, ale nie było to tym samym, co posiadanie pod ręką psychoanalitycznych książek i czasopism.

 

Pomagało mi to w moich studiach, a także w prowadzeniu seminarium psychoanalitycznego, na które przychodzić mogli wszyscy zainteresowani psychoanalizą. Dyskutując zagadnienia psychoanalityczne staraliśmy się też różnicować psychoanalizę i psychoterapię, w tym grupową, czego do tej pory nie poświęcaliśmy dostatecznej uwagi, także jednocześnie pokazywać skąd się biorą inspiracje myśli psychoanalitycznej i związki między różnymi podejściami. Zetknięcie się z literaturą, a także doświadczenia jakie wynosiłem z kolejnych wyjazdów otwierały mi oczy na różnorodność podejść psychoanalitycznych, oraz kontrowersje wynikające z tych różnic.

 

Założeniem moje działalności było rozszerzenie kręgu zainteresowanych psychoanaliza i stopniowy rozwój grupy psychoanalitycznej, poprzez przyjmowanie własnych kandydatów, a także przez współpracy z tymi, którzy, jak Kasia Walewska, mieli własne analizy za granicą. Był to oczywiście plan długofalowy, w którym ja coraz więcej poświęcał bym się psychoanalizie, a zespół działał coraz bardziej samodzielnie.

W odwiedzinach u Janka w Budapeszcie,
od lewej: ja, Irena Pawlina, Janek,  Iza Osuchowska,
Jurek Pawlik,
Ala Tworska, Krysia Siarkiewicz

Wypracowaliśmy nowy schemat organizacyjny, integrujący w pełni Ośrodek w Rasztowie i Poradnię, pod szyldem Ośrodek Psychoterapii. Ja pełniłem funkcję kierownika całości, kierownikiem Rasztowa był Jurek Pawlik, a całością Poradni kierowała Alicja Tworska. Poradnia rozszerzyła swoją działalność, m.in. poprzez włączenie do niej osób z tzw. Poradni Konsultacyjnej (przedtem kierowała nią Iza Osuchowska, po swoim odejściu z Rasztowa). Moja rola stała się bardziej koordynująca i superwizyjna;  uczestniczyłem w niektórych zajęciach, ale już nie w roli kierującej.

Z odwiedzin u Janka w Budapeszcie

Od lewej: ja, Irena Pawlina, Janek,

Iza Osuchowska, Jurek Pawlik,

Ala Tworska, Krysia Siarkiewicz

Nasz zespół kierowniczy

W tej strukturze organizacyjnej i personalnej kontynuowaliśmy działalność z moim aktywnym i znaczącym udziałem aż do mojego wyjazdu w marcu 1983 roku. Była ona oczywiście ograniczona w okresie stanu wojennego. Stan wojenny jednak i sytuacja jaka po nim nastała spowodowały, że straciłem przekonanie, że w kraju jaki nastał można myśleć o rozwoju psychoanalizy. (Przyszłość pokazała, że to pesymistyczne przewidywanie nie sprawdziło się.) Nie widziałem również dla siebie w nim miejsca. Wraz z moją żoną nabraliśmy przekonania, że musimy zrobić wszystko, by w takim kraju nie musiały dorastać nasze dzieci. W tym zakresie przyszłość w innym kraju, biorąc pod uwagę balans strat i zysków, w sumie nas nagrodziła.

Jest to rozdział wspomnieniowy,  w którym piszę  głównie o sobie i ze swojej perspektywy na wydarzenia. W czasie tych prawie 20 lat mojego związku z Rasztowem było też wiele osób, z którymi pracowałem, które dobrze znałem, z którymi się przyjaźniłem, a czasem kłóciłem. Nie opisuje ich, nie przytaczam wydarzeń ani anegdot z ich udziałem, ale są one obecne w mojej pamięci w osobistych wymiarach, reprezentowane mniej lub bardziej wyraźnie, bo wspomnienia, jak stare fotografie, z czasem stają się wyblakłe.

 

Oto lista ich wszystkich. Taka moja "Nasza klasa" rasztowska. Pozdrawiam tych którzy żyją, a wspominam tych których na tym świecie już nie ma.

na wygnaniu

 

Halina Bień-Brunning 

Janek Cymer

Zofia Grochocka

Józek Latoch

Andrzej Mickiewicz

Renata Pawłowska

Elżbieta Malewska-Uggla

w kraju

 

Elżbieta Bohomolec

Barbara Ciesielska

Hanka Dworakowską 

Wojtek Hańbowski

Sonia Kasztelaniec-Geller

Majka Kołaszewska

Ewa Maciocha

Krysia Malewska (?)

Iza Osuchowska

Jurek Pawlik 

Małgosia Rozlał

Krysia Siarkiewicz-Derk

Wiesia Sobańska-Łodej

Wojtek Sobański

Kasia Walewska

w grobie

 

Basia Będzińska

Danka Dagnan (Poradnia)

Halinka Florczyk

Ewa Hańbowska-Trepka

Joasia Jabłońska

Hanka Jaworska

Andrzej Grot (na wygnaniu)

Janek Malewski

Irena Pawlina

Elżbieta Pierzgalska

Ala Tworska

Elżbieta Załuska (na wygnaniu)

bottom of page