top of page

PATYKIEM PISANE

Jezioro

 

Było wczesne rano kiedy Rafał wypłynął na jezioro. Lubił to robić kiedy tylko udało mu się obudzić dostatecznie wcześnie. Wszyscy jeszcze spali. Wsiadł w kajak i odbił się od brzegu. Płynąc powoli zanurzał się w ciszę i w opary unoszące się nad chłodną jeszcze taflą jeziora. Słońce unosiło się nisko, nie rzucało jeszcze cieni i dawało o sobie znać łaskawą poświatą rozmywającą się w wodzie. Pojawiały się ptaki, odgłosy innych słychać było z daleka. Rafał rozpoznawał niektóre, choć nie znał ich nazw. Spotykał je jak nieznajomych w obcym kraju, których zna się z widzenia, ale z którymi nie da się porozumieć, bo należą do innego świata, mówią innym językiem. W tym momencie pragnął poczuć się częścią tego innego świata, wiedział jednak, że jest w nim intruzem. Był nieproszoną, tymczasowa obecnością, której niezrozumiałe nawoływania pozostaną bez odpowiedzi, zatapiając się w ciszy obcości. 

 

Taflę wody zaczynał mącić lekki powiew. Tuż obok kajaka wyłonił się mały ptak, pewnie kurka wodna. Nurkował w poszukiwaniu strawy i teraz wynurzył się by zaczerpnąć oddechu. Zobaczywszy nieznajomy obiekt poderwał się do trochę niezdarnego lotu. Wznosząc się nad wodę pisał na niej ślad, który za chwilę zniknął. Rafał czuł żal, że nie może go zatrzymać, chciałby za nim pogonić, uchwycić znikający punkt ...

 

Robiło się coraz cieplej, opary rozwiały się, czar minął. Rafał zawrócił kajak i zmierzył ku brzegowi. Widział, jeszcze niewyraźnie z tej odległości, że koło namiotów ktoś się krząta. Była to najpewniej gospodarna Busia, która często wstawała wcześnie, by zająć się przygotowaniem śniadania i teraz też rozpalała kocher, by zagotować wodę na herbatę.

 

Spływ był bardzo udany i Rafał żałował, że zbliża się do końca, że za parę dni trzeba będzie wracać do Warszawy. Tam czekał go męczący kontakt z ojcem i kłótnie z bratem w ciasnym bezdusznym mieszkaniu. Nie pociągała go też perspektywa spędzenia reszty lata już nie na wakacjach, ale w mieście, na zaplanowanym stażu w szpitalu. Oznaczało to też rozstanie z Jolą, której udało się załatwić staż studencki ale zagranicą, i to w Paryżu. Jola znała dobrze francuski i pomagając związkowi studentów w oprowadzaniu wycieczek dostała się na listę międzynarodowej wymiany. A on skazany był na zwykły staż, w zwykłym szpitalu, w okresie kiedy każdy kto mógł uciekał z gorącego i zakurzonego miasta.

 

A teraz było im tak dobrze. Pogoda była piękna i czas upływał beztrosko, ciagle pod gołym niebem i bez przerwy razem. Mieli też fajnych towarzyszy, z którymi dobrze się pływało, robiło obiady i przy ognisku gadało do późnej nocy. 

 

A mogło być inaczej, bo zestaw tej pięcioosobowej grupy był trochę przypadkowy. Busia była studentką politechniki i znajomą Joli z Kielc, z jej miasta rodzinnego. To ona wraz z jej świeżo zaślubionym mężem byli inicjatorami tego spływu na Pojezierzu Kaszubskim. Jej mąż, Buśko, student politechniki, okazał się sympatyczny, łatwy w kontakcie, praktyczny, może nieco prostoduszny. Busia naprawdę miała na imię Barbara, a jej mąż Andrzej, ale pozostali nazywali ich tak jak oni zwykle do siebie zwracali — trochę infantylnie a zarazem pieszczotliwie. Nie dziwiło to zbytnio u młodych małżonków, którzy czasem wygłupiali się jak dzieciaki, przekomarzali się i nieraz pieścili na oczach wszystkich. O ich obojgu mówiło się „Buśki”. 

 

Jola

 

Obcując z nimi blisko przez te dwa tygodnie Rafał porównywał do nich drugą studencką parę — swoją z Jolą. Też potrafili zachowywać się podobie dziecinnie jak Buśki, ale tylko wtedy kiedy byli sami. Byli już razem ponad dwa lata i czuł się z Jolą blisko związany. Myśl o małżeństwie jednak wydawała mu się zupełnie obca. Czy kochał Jolę? Myślał, że tak i mówił jej to, a ona odpowiadała mu tym samym. Nie miał jednak żadnej skali porównawczej, ona zresztą też. Byli dla siebie pierwszymi partnerami w pełnym tego słowa znaczeniu. Odkrywali razem co to znaczy być z kimś blisko. Uczyli się swoich słów i gestów, poznawali wzajemnie swoje usposobienia. Poznawali swoje ciała — początkowo ostrożnie i powoli — a potem, rozbudzając drzemiące w nich możliwości, z coraz większą namiętnością. Ta narastająca intymność przerodziła się w poczucie wzajemnej niezbędności i potrzebę obecności drugiej osoby. Ale czy do końca, czy „na zawsze”? I czy tej właśnie osoby? 

 

Rafał zaczął myśleć ostatnio, że Jola skłaniała się ku temu, by odpowiedź na to pytanie zabrzmiała tak. W przeciwieństwie do niego miała znacznie mniej wątpliwości i wahań. Na ogół wiedziała czego chce, zdecydowanie dążyła do celu i najczęściej osiągała go. Wiedziała co chce robić po zakończeniu studiów i pewnie miała jakiś plan na życie, który obejmował pracę, małżeństwo i dzieci. Była jedynaczką i teraz, kiedy po śmierci rodziców została sama, mogła już tylko na siebie liczyć. Rodzice zostawili jej trochę zasobów, a co najważniejsze mieszkanie, nieduże, ale solidne, na Żoliborzu w starym budownictwie. Ułatwiało to start do samodzielnego życia, a także zapewniało miejsce do życia we dwoje. Rafał dojrzewał do wyprowadzenia się z domu rodzinnego, ale nie widział dla siebie na razie żadnych perspektyw mieszkaniowych. Logiczne by więc było, by te dni i noce, które i tak spędzał z Jolą w jej mieszkaniu rozciągnęły się na stały pobyt. Ale czy ta logika była dostatecznie przekonująca?

 

Napewno jednak nie chciałby być sam, jak Jarek, pozostały uczestnik wyprawy. 

 

Jarek

 

Jarek był sympatycznym oryginałem, ktoś mógł powiedzieć dziwakiem. Wśród obecnej swobodnie zachowującej się młodzieży wydawał się trochę staroświecki i sztywny. Ubierał się niemodnie i byle jak, co na spływie specjalnie nie raziło, ale podobno był taki na co dzień. Nosił śmieszne okulary, które ciagle przecierał. Miał rude włosy i brodę, raczej niechlujną. Czuło się jego skrępowanie w stosunku do dziewcząt. Jego przyjaciel Busio sugerował, że ma jakieś kłopoty z płcią piękną. Podobno nigdy nie miał dziewczyny.

 

Poza tym Jarek był ciekawym facetem. Mnóstwo czytał i dysponował nieprzebranym zasobem wiadomości z najrozmaitszych dziedzin. Chętnie je przekazywał innym, a ponieważ lubił dużo mówić, ale nie zawsze wyczuwał właściwie zainteresowanie słuchaczy, kontakt z nim, niewątpliwie ciekawy, stawał się czasem męczący. Andrzej był w stanie regulować ten kontakt traktując kiedy trzeba swojego przyjaciela obcesowo, ale Rafałowi przychodziło to z trudnością. A Jarek zapałał wielką sympatią do niego i absorbował go często swoją obecnością. Rafał rozmawiał z nim chętnie, ale Jarek czasem nie rejestrował może zbyt delikatnych sygnałów z jego strony, kiedy on miał już dość rozmowy lub wolałby spędzać czas z Jolą. Ona bywała wręcz zirytowana tą sytuacją, bo kiedy Jarek monopolizował Rafała, w efekcie znajdowała się na uboczu.

 

Tego dnia postanowiono, że trzeba uzupełnić zakupy, a przede wszystkim kupić chleb, który całkiem się skończył. Sklep był niedaleko, po drugiej stronie jeziora, około pół godziny drogi kajakiem. Jarek i Rafał chętnie podjęli się tego zadania, bo była to większa frajda niż przygotowywanie obiadu, o co miała zadbać w czasie ich nieobecności, reszta. 

 

Wyruszyli z listą zakupów i z ożywieniem. Na jeziorze było trochę wiatru, ale za to nie było gorąco i płynęło im się świetnie. Pod wiejskim sklepem, tzw. wielobranżowym, uformowała się już spora kolejka. Okazało się, że wszyscy czekają właśnie na chleb, którego dostawa się opóźniała. Chleb przywożony był w ograniczonej ilości, rano, co drugi dzień. Perspektywa czekania nie była przyjemna, ale za to była gwarancja, że chleba dla nich wystarczy. 

 

Postanowili wykorzystać czas oczekiwania, by zrobić resztę zakupów. Zafundowali też sobie po butelce piwa, które powoli sączyli siedząc na murku w końcu kolejki. Chleba ciągle nie było, wzięli więc jeszcze po jednej butelce i jakieś herbatniki do zagryzania. Jarek wyglądał już trochę podochocony, bo czy nie był przyzwyczajony do picia, czy miał tzw. słabą głowę, alkohol silnie na niego oddziaływał.

 

Wreszcie przywieziono chleb. Kupili dwa dwukilowe bochny świeżutkiego, jeszcze ciepłego wiejskiego chleba. Nie mogli się powstrzymać by natychmiast nie zjeść po przylepce. Wreszcie ruszyli w stronę przystani. Okazało się, że w międzyczasie zerwał się wiatr i zrobiła się nieprzyjemna wysoka fala. Co gorsze, wiatr zmieniał kierunek i nie wiadomo było jaki kurs przez jezioro trzeba by obrać, by bezpiecznie dostać się na drugą stronę. Nie bardzo wiedzieli co robić, bo prędzej czy później musieli wrócić do obozu. Postanowili trochę poczekać, jeszcze nie było późno, z nadzieją że wiatr się uspokoi. Wrócili do sklepu na swój zaciszny murek. Zapalili papierosy i po chwili obaj jak na zawołanie wystąpili z myślą, żeby się jeszcze czegoś napić.

 

Patykiem pisane

 

Ten wiejski sklep nie dysponował wielkim wyborem trunków. Oprócz zwykłej wódki i piwa, na które już nie mieli ochoty, było tylko wino owocowe, tak zwane “Patykiem pisane”. Ten tani i łatwo dostępny napój cieszył się wielką popularnością i stąd pewnie miał wiele nazw, jak np. alpaga i jabcok. Ta jednak, Patykiem pisane, wydawała się szczególnie odpowiednia. Słowo Wino na etykiecie nakreślone było rzeczywiście tak, jakby ktoś je wyskrobał patykiem.

 

To twórcze podejście do nazwy nie mogło zamaskować faktu, że wino to było raczej ordynarne. Było bardzo słodkie, o nieokreślonym smaku owocowym, pochodzącym prawdopodobnie z kiepsko sfermentowanych odpadów. Było siarkowane i podejrzewano, że doprawiane jest spirytusem. Łatwo było się nim upić, a w konsekwencji cierpieć nie nie tylko z powodu absmaku w ustach, ale także z racji paskudnego kaca. 

 

Tych rozważań jednak Rafał i Jarek nie podejmowali. W sytuacji braku wyboru byłyby one bezcelowe. Jarkowi mogłoby być zresztą wszystko jedno. On pił niewiele, różnych kategorii alkoholi nie rozróżniał, a ich efekt był z jego punktu widzenia podobny, zależny od ich mocy. Rafał w normalnych warunkach nie sięgnąłby po tego rodzaju napój. Wódki specjalnie nie lubił. Z Jolą i z ich przyjaciółmi pili z reguły wino, i zdarzało się czasem że w sporych ilościach. Było to jednak niezłe białe wino wytrawne, rzadziej czerwone. Lubili węgierskie rieslingi, z których jeden parę lat temu przed podwyżkami cen nazwali „szkolnym”, bo kosztował złotych 33, a liczba ta odpowiadała procentowi zniżki na bilety kolejowe przysługującej uczniom i studentom.

 

Rafał w obecnej sytuacji zaakceptował bez wahania perspektywę wypicia „patyka”. Jego zaletą w tym przypadku nie było to, że był tani, ale, że BYŁ, istniał, w zasięgu ręki, oferując ożywienie zastoju, jaki nastał w luce, która otworzyła się, gdy nie mieli dostępu do tego co chcieli osiągnąć.

 

Gdzieś w połowie butelki obaj doznali przypływu entuzjazmu i optymizmu. Jarek mówił, “Nie ma sprawy, przepijemy i popłyniemy!” Rafał dołączał się do niego ze śmiechem, i czuł jakby rosły mu skrzydła. Zjedli jeszcze po pajdzie chleba, wysączyli butelkę do ostatniej kropli i pełni niepohamowanej wesołości dotargali torby z zakupami do kajaka. Wyglądało, że wiatr nie tylko nie ustał, ale nabrał na sile. Niebo się zachmurzyło i jego ołowiany nawis ciążył nad sinymi i miejscami spienionymi falami. Oni nie czuli jednak żadnego zagrożenia. Perspektywa wyruszenia w tak trudne warunki raczej ich podniecała. To rzucenie się w wir trudności i stawienie im czoła było jak wspinaczka na niedostępny szczyt lub przepłynięcie wpław kanału La Manche. Męski wyczyn i triumf nad naturą. 

 

Umieścili ciężkie torby z przodu i z tylu kajaka, który sprawnie spuścili na wodę. Kapoków nie mieli ze sobą, z reguły ich nie używali. Początek był całkiem gładki. Dobrze obciążony kajak wymagał zdecydowanego wiosłowania na rozkołysanej wodzie, ale udawało im się utrzymać kurs płynąc prosto pod fale. Kiedy jednak wypłynęli na poza brzeg wiatr zmienił się na boczny i przybrał na sile, gwałtownie atakując kajak nierównymi falami. Było coraz gorzej w miarę jak przemierzali środek jeziora. Fala rzucała nimi, kajak obracał się i przechylał, coraz trudniej było nim sterować. Wykrzykiwali do siebie nawzajem komendy próbując koordynować ruchy wioseł. Płynęli dalej i dalej w stronę upragnionego brzegu, gdzie widać już było ich namioty, ale spieniona fala robiła się coraz bardziej dzika. 

 

Nagle niespodziewanie znaleźli się w wodzie. Było ciężko utrzymać się na powierzchni, bo fale zalewały ich to z tej to z drugiej strony. W samodzielnym pływaniu nie było mowy, ale obaj uchwycili się kurczowo odwróconego kajaka, który chybotając dał im ostoję i pewne poczucie bezpieczeństwa. Rafał bał się o Jarka, który pływał słabo, a poza tym zgubił okulary i wyglądał na przerażonego. On też się bał, ale starał się zachować trzeźwość umysłu (ironia tego stwierdzenia nie uszła jego uwadze) i instruował Jarka, by razem sterować ciężki kajak w stronę brzegu. Wydawał się on blisko, ale wiatr im nie sprzyjał i spychał ich z powrotem na środek jeziora. Poczucie zagrożenia narastało. Wtem zobaczyli kajak płynący od strony brzegu w ich kierunku, sprawnie i zdecydowanie. Kiedy się przybliżył, zobaczyli że jest w nim mężczyzna w kapoku, w którym po chwili rozpoznali Andrzeja. Z jego pomocą dotarli do brzegu.

 

Rafał nie wiedział, czy w zwykle pogodnej twarzy Andrzeja odczytuje złość czy troskę. Pewnie dlatego, że sam nie mógł zdecydować, czy obaj z Jarkiem zasługują, żeby im nawymyślać od idiotów, czy też należało by im okazać współczucie i wyrazić ulgę, że udało im się wyjść bez szwanku. 

 

Większość umieszczonych w głębi kajaka zakupów udało się uratować. Ucierpiały te, które były pakowane w kartonach, jak makaron, ale te dało się wysuszyć. Gorzej było z dwoma bochenkami chleba, które z ciemnozłocistych chrupiących i wonnych dysków zamieniły się w kupy bezkształtnej gąbczastej masy. Kiedy Rafał, jeszcze sam ociekający wodą, próbował wziąć jeden z nich w ręce, mokra, bagnista substancja przesączyła się pomiędzy jego drżącymi palcami.  

 

Alicja

 

Rafał czytał nieraz o miłości od pierwszego wejrzenia, ale wydawało mu się to romantyczną bzdurą. Natychmiast jednak zrozumiał co to jest takiego kiedy zobaczył Alicję. Miejsce nie było zbyt romantyczne, był to bowiem oddział neurologiczny, gdzie stawił się na staż studencki zaraz po powrocie ze spływu.  Neurologia go nie pasjonowała, ale kierował się wygodą, bo szpital był blisko i spodziewał się, że nie będzie miał wiele do roboty. Tak też się okazało: chodził na obchody, czasem dawano mu zbadać pacjenta, ale tak naprawdę nie był do niczego potrzebny. Mógł spokojnie przedłużyć przerwę obiadowa lub iść do biblioteki szpitalnej i tam oddać się spokojnej lekturze. 

 

Jego spokój zakłóciło pojawienie się Alicji. Pani doktór Alicja Wolska wróciła z urlopu i Rafał został do niej przydzielony jako do starszej asystentki. Tak naprawdę nie była od niego dużo starsza i nie miała wyglądu doświadczonej lekarki, którą w rzeczywistości była, ale wiotkiej subtelnej dziewczyny. Zauroczył go jej delikatny uśmiech i spojrzenie jej zielonych oczu, w zachwyt wprawiał widok jej kasztanowych włosów spływających kontrastowo na biały fartuch lekarski. Wydawała mu się zjawiskowa, eteryczna i niedostępna. 

 

Był zdumiony kiedy okazała mu zainteresowanie. Chętnie i z ożywieniem rozmawiała z nim przy szpitalnych obiadach, najczęściej o filmach, teatrze, a zwłaszcza o poezji, którą się pasjonowała. Dzięki niej zagłębił się w Pawlikowska-Jasnorzewska, Leśmiana, Norwida; odkrył innych, nieznanych mu do tej pory poetów, których tomiki chętnie mu pożyczała. Alicja, bo tak niebawem zaczął się do niej zwracać, sama wierszy nie pisała, ale miała całe zeszyty zapisane poematami, które skrzętnie przepisywała. Był zachwycony, kiedy któregoś dnia dostał od niej w prezencie jeden z takich zeszytów zawierający jej ulubione wiersze. Były pełne odniesień uczuciowych i wyznań miłosnych. W oczach Alicji mógł odczytać, że to on był ich adresatem. 

 

Parę dni po tym wydarzeniu wyznali sobie miłość siedząc w ulubionej kawiarni, gdzie czasem po pracy chodzili na lody. Było to jak w przedwojennej piosence, “w maleńkiej cichej tej kawiarence pierwszy raz kocham szepnęłaś mi”…

 

Miłość narastała i kwitła. Wprawdzie nie mogli się często widywać, bo dr Wolska miała oprócz pracy inne obowiązki — męża i małe dziecko. Ten fakt nie miał dla Rafała wielkiego znaczenia. Dla niego Alicja była istotą nieskażoną żadnymi zobowiązaniami i należała tylko do niego. Czuł, że uczucie, które ich łączy przekracza wszelkie ograniczenia wynikające z rzeczywistości. Byli sobie przeznaczeni za zawsze, a ich miłość była nie z tego świata. Przyświecało mu też niepisane założenie, że Alicja, jej córeczka i on znajdą gdzieś jakieś cudowne, spokojne miejsce, gdzie będą mogli być razem. Co było jednak dziwne, tym intensywnym uczuciom i pragnieniom nie towarzyszyła wielka chęć fizycznego posiadania, zmysłowego połączenia. Jedyne takie doświadczenie, które miało miejsce w weekend, kiedy mąż Ali wraz z dzieckiem gdzieś wyjechali, nie było specjalnie znaczące ani satysfakcjonujące. Nie przypominało intensywności przeżyć jakich doznawał z Jolą. Ale z Alicją nie miało to znaczenia — ekstaza miłosna miała formę uniesienia poetyckiego i duchowego. Szczyty, którym wydawało się nic nie może dorównać były wyrażone w wierszach. 

Rafał, ku swojemu ubolewaniu, nie posiadał talentu pisarskiego. Wprawdzie bez trudu przychodziło mu pisanie wypracowań szkolnych, był oczytany i dobrze posługiwał się słowem, ale nie rozciągało się to na żadną twórczość. Teraz jednak fala ekstatycznej miłości do Alicji stworzyła potrzebę wyrażenia jej w słowach. Komponował więc, na kartkach kolorowej papeterii, liściki pełne miłosnych słów i górnolotnych wyznań. Były może nieudolnie sformułowane, ale za to wypełnione prawdziwymi uczuciami, które chciał przekazać swojej wybranej. Wręczał je Alicji po kryjomu, wkładając je do kieszeni jej fartucha, kiedy stał tuż obok niej na obchodzie, lub podając je pod stołem w czasie obiadu w stołówce.

 

Listy miłosne Rafała sprawiały niewątpliwie przyjemność Alicji, ale zarazem bywało jej trochę nieswojo, że nie mogła, demonstrując swoje zamiłowanie do poezji, odwzajemnić mu się własną. Przekazywała mu więc tylko bileciki z wyrazami miłości i rysunkami kwiatów, i nadal uzupełniała je kolejnymi odcinkami poezji Jasnorzewskiej lub Tuwima. Ci twórcy cudownie  uzupełniali braki ich elokwencji, wznosząc ich miłość na poetyckie wyżyny. Czas upływał jak sen.

 

Koniec lata. I 

 

Był to ostatni dzień sierpnia. Rafał siedział na ławce w Łazienkach patrząc na białe i czerwone róże otaczające pomnik Chopina. W przeżyciach trwał ciągle przy swoim dzisiejszym spotkaniu z Alicją w ich ulubionej kawiarni. Idąc na spotkanie z nią starał się nie myśleć o tym co będzie gdy sierpień się skończy. Oni oboje, jakby w zmowie, nie mówili o tym co będzie dalej. Nie przyszło mu do głowy, że będzie to ich ostatnie spotkanie. Alicja z trudem powstrzymując łzy oświadczyła mu, że nie mogą się więcej widywać. Nie tylko dlatego, że nie będzie już z nią na oddziale, ale ponieważ nie będzie żadnej możliwości, żeby się spotykać inaczej i gdzie indziej. Jej mąż znalazł listy Rafała, których, jak Rafałowi przyszło do głowy, Alicja być może nie schowała zbyt starannie, prowokując w ten sposób jakieś rozwiązanie tej niemożliwej sytuacji. Teraz była zmuszona, żeby wszystko opowiedzieć mężowi. Mąż początkowo się wściekł i o mało jej nie pobił, ale gdy ochłonął, podjął z nią poważną rozmowę i postawił ją przed koniecznością wyboru. Rezultatem tego wyboru była ta rozmowa z Rafałem w kawiarni. Ostatnia.

 

Siedząc na ławce w ciągle ciepłe sierpniowe popołudnie Rafał myślał o Chopinie, o poezji jego muzyki zapisanej znakami nut, przeradzającymi się w piękno, w smutek, patos, bunt i cierpienie. Myślał o jego wyprawach z George Sand na Majorkę w poszukiwaniu sanktuarium miłości i muzyki lub może schronienia przed podążającym za nim widmem śmierci. 

 

W powietrzu widać było nitki babiego lata, powoli płynące na leciutkim wietrze. Usłyszawszy dźwięk z góry, Rafał spojrzał w niebo i zobaczył samolot zakreślający na niebieskim tle białe litery — L potem O, wreszcie V ... — ułożyły mu się głowie w słowa piosenki „LOVE is a four letter word”...

 

Koniec lata. II 

 

Jola wróciła z Paryża z tygodniowym opóźnieniem, co Rafał przyjął z ulgą, bo pozwoliło mu trochę ochłonąć z szoku rozstania z Alicją. Czekając na nią przy wyjściu na lotnisku wypatrywał jej w wyłaniającym się z odprawy celnej tłumie. Jego uwagę zwróciła widziana z daleka atrakcyjna dziewczyna, z czarnymi krótko obciętymi włosami, w eleganckim, również czarnym skórzanym kostiumie, ciągnąca za soba jaskrawo czerwoną walizkę. Kiedy podeszła bliżej, okazało się, że walizka była w kolorze jej szminki. Dziewczyna zareagowała rozradowanym uśmiechem na jego widok i rozpoznał ze zdumieniem, że to jest przecież Jola. Ale czy to na pewno była ona, tak odmieniona nie do poznania?A może on też nie był ten sam? 

 

Goląc się kolejny raz elektryczną maszynką Remingtona, którą Jola przywiozła mu prezencie Rafała ogarnęło nagle uczucie pustki, a także sztuczności, która budziła niechęć i protest. Ale nie miał przecież przeciwko czemu protestować. Wszystko powinno być jak najlepiej, jak dawniej, a może nawet lepiej i pełniej niż dawniej. 

 

Jola nie tylko zmieniła swój kolor włosów (była jasną blondynką), ale rzeczywiście odmienił ją pobyt w Paryżu. Był ze wszech miar udany. Staż był w porządku, ale miała też wiele innych przeżyć i atrakcji, których w Paryżu nie brakowało. Mogła sobie na nie pozwolić, bo zarobiła całkiem sporo pieniędzy, zatrudniając się w wolnym czasie jako opiekunka do dzieci. Nawet parę godzin pracy dziennie dostarczyło jej środków pozwalających na różne, z polskiej perspektywy, ekstrawagancje i na eleganckie zakupy. Zawsze pełna optymizmu i energii nabrała jeszcze większej pewności siebie i przekonania co do swoich działań. 

 

Rafał nie chciał ukrywać tego co się z nim w międzyczasie stało i opowiedział jej zwięźle, ale prawdziwie o tym, co zaszło z Alicją, a raczej co się wydarzyło z nim. Zdawał sobie sprawę, że nie bardzo wiadomo jak to nazwać : afera miłosna, której nie było? dozgonna miłość trwająca niecały miesiąc? Coś co mu się przyśniło?

 

Jola czuła się boleśnie zraniona. Była zgnębiona i zła na niego. Przez ponad tydzień nie chciała go widzieć, ale potem sama odnowiła kontakt i wyznała, że jest gotowa mu wybaczyć jego romantyczno-uczuciową zdradę, bo nadal go kocha i chce z nim być; ujawniła też, że chciałaby mieć z nim dziecko. Była gotowa dać ich związkowi szansę, ale oczekiwała od Rafała podobnej deklaracji, dopytywała co do niej czuje, czego chce. On nie mógł znaleźć w sobie jasnych odpowiedzi, wolałby wszystko odłożyć, uspokoić. Zamiast odpowiedzi przygarnął Jolę do siebie, ona odpowiedziała mu uściskiem. Ich usta bez trudu siebie odnalazły. 

 

Później, leżąc obok głęboko śpiącej Joli, Rafał próbował przywołać obraz Alicji i odnaleźć ślady swoich uczuć do niej, badając co z nich pozostało. Próbował przypomnieć je sobie przy pomocy zapamiętanych strof i słów pisanych do niej, ale zamiast nich przychodziły mu tylko sentymentalne i banalne słowa jakiś miłosnych piosenek. Coś obiecywały, wabiąc nostalgiczną słodyczą, ale rozpływały się, zostawiając poczucie bezcelowości i pustki. Daleko im było do słodkiej magii miłosnych uniesień. 

 

Jednocześnie jednak Rafał nie mógł odtworzyć i doznać poprzednio odczuwanej czułości i intymności z Jolą. Wprawdzie ich ciała łatwo się rozpoznały i na nowo złączyły, ale miał wrażenie, że leży obok niby znanej, ale zupełnie obcej osoby. On też czuł się nieswój, wyobcowany, nie na miejscu. Bliskość Joli zaczęła mu ciążyć, irytować go. Wstał ostrożnie, żeby jej nie budzić, ubrał się i cicho zamykając drzwi wyszedł na opustoszałą nocną ulicę.

 

Postanowił wrócić do domu piechotą. Na nocny tramwaj trzeba było długo czekać, a było to tylko parę kilometrów. Noc była przyjemna, ciepła jak na wrzesień. Niebo było pełne gwiazd widocznych nawet pomimo świateł ulicznych. Pojawiały się nawet gwiazdy spadające, zapóźnieni goście z letniego sierpniowego nieba. Zostawiały ze soba szybko znikające świetliste ślady. Nie wiedział czy były to meteoryty, rezultaty katastrof ciał niebieskich, czy może też szczątki wytworów ludzkich kosmicznych ambicji, poronione potomstwo ich nieudanych wzlotów. Myślał, że tak czy owak musiały znaleźć swój kres w pustej rozległej przestrzeni i teraz unicestwiały się gorzejąc, przyciągane nieuchronnie przez ziemską siłę.

 

Ślady na piasku 

 

Rafał idzie po plaży. Jest październik, ranek jest chłodny i plaża prawie pusta. Widzi jakąś kobietę z psem i w dali zarys dwóch postaci idących ręka w rękę. Przyjechał tu na tydzień, żeby, jak to wyjaśnił sobie, posłuchać szumu morza, a nie zgiełku miasta i pooddychać świeżym powietrzem; by przewietrzyć zmęczoną i zgnębiona głowę. Idąc blisko brzegu patrzy co morze wyrzuciło. Nawyk ten został mu z dzieciństwa. W czasie nadmorskich wakacji lubił wcześnie wstawać, by zanim pojawia się inni spacerowicze, przejść się po plaży, licząc na ciekawe znaleziska leżące na brzegu, zwłaszcza po dużej fali. Bursztyny, nawet małe, nieczęsto się trafiały. Prędzej muszle, szczątki jakiś stworzeń morskich, czasem pochodzące ze statków butelki (bezskutecznie liczył na znalezienie takiej z listem) lub skrzynki z obcojęzycznymi napisami. Tym razem znajduje kawałek gałęzi, prosty patyk, jeszcze twardy i krzepki, ale na obło wygładzony przez morze, w którym widać długo przebywał. Rafał podnosi go z zadowoleniem. Przyjemnie jest trzymać coś w ręku idąc brzegiem morza i wdychając słony, rześki wiatr.

 

Idąc dalej  po ubitym mokrym piasku Rafał widzi odciśnięte ślady dwóch par stóp. Idą razem zbliżając się do siebie, to nieco się oddalając. W  pewnym miejscu zwracają się ku sobie, jedna para stóp przeplata się z drugą. I znowu idą dalej, a może biegną, bo wgłębienia w piasku sugerują lekkość i skoczność, a także mocniejsze zagłębianie się stóp. Rafał nie idzie dalej. Patykiem, który trzymał w ręku próbuje kreślić coś na piasku: może litery, może znaki bez ładu i składu. Grzebie w tym piasku czy próbuje coś napisać? To wygląda jak J  a to jak L. Pojawia się A a może R, linie zakręcają się i łączą … pojawia się zarys serca? 

 

Nic wyraźnego się nie wyłania, napis wyraźnie nie wychodzi. Wydaje się, jakby patyk ciągnęło z powrotem do morza. Rafał ze zniecierpliwieniem rzuca go tam  mocno, jak tylko może najdalej. Przychodzi fala i wygładza ślady na piasku. Następne fale zupełnie je zalewają. Litery stają się zupełnie niewidoczne.

bottom of page