top of page
Image by Helen Ngoc N.

EDUKACJA NIESENTYMENTALNA

Okres łódzki zakończył się dość nagle w 1948 roku, kiedy ojciec został służbowo przeniesiony do Warszawy, by objąć stanowisko w Departamencie Sprawiedliwości Ministerstwa Obrony Narodowej. Instytucje państwowe przenoszono w tym okresie stopniowo do Warszawy, która była intensywnie odbudowywana. W intencjach nowego rządu odbudowa stolica miała się stać symbolem odnowy i tryumfem nowego porządku — wskrzeszona za jego sprawa jak feniks z popiołów, w które chciał ją obrócić Hitler. 

Z perspektywy lat:

Mimo wszelkich  uzasadnionych zastrzeżeń do natury i funkcjonowania nowego reżymu trzeba przyznać, że decyzja o odbudowie Warszawy była słuszna i pozytywna. Wprawdzie mogła przysłaniać naturę narzuconego nowego systemu, który jako nowa forma dominacji i podporządkowania się obcemu państwu po części był znienawidzony, a po części traktowany z nieufnością, tym niemniej dawało to przykład możliwości wydobycia się z poczucia klęski, zniszczeń i upokorzeń jakie były udziałem naszego narodu. Ich widocznym i tragicznym symbolem było kompletne zniszczenie Warszawy, do którego notabene przyczyniła się klęska bohaterskiego, a zarazem straceńczego zrywu, jakim było powstanie warszawskie. Odbudowa stolicy była więc symbolem odrodzenia po klęsce. 

ojciec odgruzowuje_edited.png
1_edited.jpg

Zmiana naszej sytuacji rodzinnej doprowadziła do większej stabilizacji, choć tak w przypadku historii Polski powojennej, jak i moich własnych dziejów, nie miał to być stan przewidywalny i trwały. Mimo znacznych trudności mieszkaniowych w tym czasie w Warszawie, ojciec z racji swojego stanowiska dostał trzypokojowe mieszkanie na Bielanach w bloku specjalnie przeznaczonym dla pracowników tego Wojskowego Departamentu. Tak więc znaleźliśmy się znowu w pewnym sensie w enklawie, tym razem kwaterunku wojskowego. W tym przypadku jednak nie oznaczało to izolacji, bo znajdowaliśmy się w centrum Bielan, które były dzielnica, gdzie toczyło się normalne życie; był dostęp do sklepów, szkół, placów zabaw, itp. Bielany były wyjątkowo niedotknięte zniszczeniami. Były one stosunkowo odlegle od śródmieścia, do którego jechało się tramwajem, na sporym odcinku przez ruiny zrównanego z ziemia getta, które przypominały o koszmarze i destrukcji lat niedawnych. Przypomnieniem wojny były także niezwykłe w naszym sąsiedztwie gruzy na różnego domu, na który spadła przypadkowa bomba.

W samym domu za sąsiadów mieliśmy sędziów,  prokuratorów i urzędników departamentu, którego działalność odbywała się w ramach ustanowionego już na dobre komunistycznego reżimu kontroli i represji. Istota działalności tego typu instutucji i ich pracowników została ujawniona znacznie później, ale tez nie bez zniekształceń i manipulacji. Zdyskredytowanie “błędów i wypaczeń” okresu stalinowskiego nie stanowiło lekcji, która by zapobiegła późniejszym zabiegom manipulowania faktami i prawda, zgodnie z interesami aktualnej elity rządzącej.

Z perspektywy lat widać, że jest to scheda, którą odziedziczyła nowa demokratyczna Polska, powstała po 1989 r., i z którą boryka się do dziś, choć teraz już na własną rękę. Niezależna, włączona do wspólnoty europejskiej i umocniona w NATO Polska nie ma już żadnego okupanta, czy innych ciemnych sił, o które dałoby się winić o własne problemy. Co nie znaczy, o ironio, że prób tego rodzaju propagandy nie ma, w ręku tych, którzy chcą Polskę podzielić i ogłupić, by samowładnie nią rządzić.

1_edited.jpg

Względna stabilizacja zagwarantowana przez pozycję ojca nie trwała długo. Na początku lat pięćdziesiątych stalinowska paranoja dotknęła różnych dziedzin życia w krajach satelitarnych. Już dawno nie rewolucyjny, ale totalitarny system zaczął pożerać nawet własne dzieci i tropić wszędzie “wrogie elementy”. Czystki miały miejsce również w partii i w wojsku, co dotknęło bezpośrednio ojca. Mimo że pracował on dla reżymu, został zaliczony do podejrzanych elementów, chyba głownie z racji ujawnionej w końcu przeszłości akowskiej, co połączone być mogło z wątpliwym klasowym pochodzeniem i odmowa przynależności do partii. Ojcu udało się uniknąć bardziej wnikliwych inwigilacji i represji natomiast został z wojska zwolniony. Udało się nam jakoś zachować mieszkanie w tym samym bloku, ale zostaliśmy zdegradowani z trzech do dwóch pokoi z kuchnią. Wymieniliśmy się z sąsiadem z niższego piętra, który miał równie liczna rodzinę, ale widocznie uznany został za bardziej zasłużonego.

 

Powstała sytuacja doprowadziła do znacznych trudności ekonomicznych. Ojciec nie mógł znaleźć łatwo pracy. Pracował jako dziennikarz, próbował coś pisać, szukał innych zajęć. Choć nie można powiedzieć, ze w poprzednim okresie opływaliśmy w dostatki, to nie pamietam trosk finansowych, które w tym trudnym okresie stały się ewidentne. Przez pare lat rodzinie nie było najłatwiej. Sytuacja stopniowo zaczęła się poprawiać z chwila przejścia ojca do adwokatury. Nawet poźniej, mimo, że  ojciec jako adwokat pracował w zasadzie na siebie (choć zgodnie z obowiązującymi przepisami formalnie zrzeszony był w zespole adwokackim) i jego zarobki były relatywnie wysokie nie miało się wrażenia dostatku w sensie bezpieczeństwa finansowego. Mimo, że podstawowo niczego nam nie brakowało nie byliśmy, parafrazując określenie angielskie, “wygodnie ustawieni” (comfortable) finansowo.

 

Z mojego punktu widzenia, jako rozwijającego się i dorastającego chłopca, mój okres szkolny, który przecież przypadał na szczyt rządów “komuny”, był całkiem normalny i nie pozbawiony atrakcji oraz codziennych radości. 

 

Szkołę podstawową, a potem średnia miałem blisko, w zasięgu spaceru. Nauka generalnie nie sprawiała mi trudności, a były przedmioty, które szczególnie lubiłem. Czytałem mnóstwo książek i pisałem z łatwością, wiec nauka polskiego była dla mnie naturalna. Lubiłem rozwiązywać krzyżówki i zagadki, toteż zadania algebraiczne i trygonometryczne też sprawiały mi satysfakcję. Z podobnego powodu lubiłem też chemię, ucząc się układów pierwiastków i reakcji chemicznych. Nauka historii była stereotypowa i nudna, bo była w owym czasie zdominowana przez doktrynalne podejście marksistowskie. Kompensowałem to sobie czytaniem ciekawej literatury na tematy historyczne - Sienkiewicza, Kraszewskiego, Reymonta, Dumasa. Interesowały mnie mity i historia starożytna do czego dopasowała się nauka łaciny w szkole średniej. Angielskiego uczyłem się poza poza szkołą na kolejnych kursach. Potem studiowałem sam, czytając książki po angielsku, co przydało mi się później, gdy zapoznawałem się z literaturą psychoanalityczną. 

 

 

 

 

Jak z tego widać miałem szeroki krąg zainteresowań i trudno było wyznaczyć jakąś szczególną dziedzinę czy pasję, której ewidentnie miałbym się poświęcić, później wybierając kierunek studiów. Były to wszakże zainteresowania raczej humanistyczne. Zajęcia praktyczne, fizyka, majsterkowanie nie leżały specjalnie w kręgu moich zainteresowań.

 

Mimo zainteresowań czytelniczych nie byłem "molem książkowym". Byłem sprawny, ruchliwy i aktywny w grach i zabawach z rówieśnikami. Lubiłem różne aktywności o charakterze sportowym, ale nie znosiłem zajęć z wychowania fizycznego w szkole średniej. Nie lubiłem nauczyciela od wychowania fizycznego ze względu na jego “kapralskie podejście”. Z kolei uczestniczenie w sportach zbiorowych, jak np. koszykówka, wymagało nastawienia się na sport wyczynowy, wymagający intensywnego zaangażowania, które mi nie odpowiadało. Unikałem też ostrej, brutalnej rywalizacji w kategoriach fizycznych.

 

Byłem raczej indywidualistą. Ceniłem sobie własna odrębność i niezależność. Jednocześnie ważna była dla mnie przynależność do grupy - wąskiego grona bliskich przyjaciół, a także szerszej grupy szkolnej czy później studyjnej. Natomiast organizacje i zgrupowania o charakterze masowym — wojsko, kościół, tłumy kibiców sportowych — nigdy mnie nie pociągały. Czułem wewnętrzny opór przeciwko utracie indywidualności w tłumie a także protest przeciw ogłupianiu przez jakąkolwiek propagandę. 

 

W grupie lubiłem odgrywać role znaczącą, być zauważanym, ale niekoniecznie przywodzić. W klasie nie byłem prymusem ani przywódcą, ale starałem się zająć, przynajmniej we własnym mniemaniu, pozycję, którą można by określić jako znaczącą, jako primus inter pares. Można w tym zauważyć tendencje, które później rozwinęły się w moim zaangażowaniu w psychoterapii grupowej  i ujawniły się w sposobach, w jakie podejmowałem role kierownicze. 

 

Znacząca część mojej edukacji miała miejsce w latach pięćdziesiątych. W mojej bielańskiej szkole polityka nie odgrywała bezpośrednio większej roli. Oczywiście widać było wpływ ideologii na kształt, jaki miała w tym czasie edukacja, ale nikt się specjalnie tym nie przejmował. Przynależność do organizacji jak "czerwone" harcerstwo czy później ZMP w naszej szkole było dostępne ale nie miało dla mnie specjalnego znaczenia. Było raczej oczywiste, że żyliśmy w świecie w którym dominowała propaganda, i w ustroju, który został narodowi narzucony. Pojęcie wolności czy poczucie dostatku, który przypisywaliśmy demokracjom zachodnim, szkalowanym i demonizowanym przez komunistyczną propagandę jako przejawy "zgniłego imperializmu", były mgliste. Stanowiły w istocie swojej abstrakcję, albo niedostępny zakazany owoc.

 

Wraz z dorastaniem rodziła się we mnie coraz większa świadomość immanentnych konfliktów, zakłamania, "wypaczeń", i absurdów istniejących w rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Moja rodzina dostarczała czasem okazji do doświadczania tego bezpośrednio, zwłaszcza poprzez dyskusję, a nawet kłótnie między moim ojcem a dziadkiem, których nieraz byłem świadkiem. Dziadek miał jednoznacznie negatywny stosunek do komunizmu, a zwłaszcza do jego aplikacji w Polsce. Był w zdecydowanej opozycji wewnętrznej do istniejącego reżymu, uważał Stalina za zbrodniarza, a jego zwolenników za zaślepionych, jeśli wręcz nie za sprzedawczyków. Przy pojawiającej się łatwo polaryzacji, do tych ostatnich można było zaliczyć mojego ojca, który, mimo, że reżym w efekcie go odrzucił, zachował jakąś dziwną lojalność i bezkrytycyzm w stosunku do istniejącej władzy i jej działalności. Może było w tym z coś z mentalności żołnierza, który słucha rozkazu tego dowódcy, który akurat znajduje się u władzy. Jeśli do tego przywódca taki legitymuje się oznaką orła białego i ubiera w narodowe barwy, służenie mu uważa się za patriotyczny obowiązek, co pozwalaj na niedostrzeganie czy nawet usprawiedliwianie nie tylko "błędów i wypaczeń", ale nawet zbrodni. 

 

Wiadomo było, że obraz rzeczywistości,  jaki przedstawiały dostępne media i oficjalne wypowiedzi był zafałszowany, bo można go było porównać z własnymi doświadczeniami, które na każdym kroku zadawały mu kłam. Bardziej skuteczne mogłyby być próby zafałszowania historii i tej części realiów, do których nie było bezpośredniego dostępu, jak np. życia w krajach zachodnich. Ale i w tym zakresie w Polsce nie doszło do całkowitej izolacji od informacji i na różne, często przemyślne, sposoby można było uzyskać do nich dostęp. Społeczeństwo bowiem nigdy nie zostało całkowicie przekształcone na obraz i podobieństwo sowieckiego, w którym proces ten zaczął się o generację wcześniej.

 

W miarę jak otwierały mi się oczy na to co się wokół dzieje, uświadamiałem sobie, że żyjemy w narzuconej i zafałszowanej rzeczywistości, ale rysowały się tez możliwości innej interpretacji, innego widzenia świata. Widać było możliwość innych realiów, innej prawdy, innego życia.

I tu głos mojego dziadka nakładał się dla mnie na Głos Ameryki i Wolnej Europy. Idąc za tym głosem szukałem prawdziwego tonu w zagłuszanych transmisjach. Starałem się zrozumieć co jest prawdą. Później zacząłem dostrzegać też, że choć "głos z tamtej strony" przedstawiał się jako głos wolności, trzeba było wziąć poprawkę na jego propagandowy, polaryzujący charakter  (były to przecież czasy zimnej wojny, w których świat był przedstawiony w czarno-białych kategoriach). 

 

Myśle, ze mój sceptycyzm w stosunku do autorytatywnie narzuconych poglądów, uczulenie na zafałszowania, dążenie do prawdy oraz nastawienie na dialektyczne rozumienie i godzenie przeciwieństw, cechy, które stały się istotnymi siłami napędowymi na mojej drodze analitycznej, rodziły się w okresie mojego dorastania. Dorastając doświadczałem sprzeczności występujących w mojej sytuacji rodzinnej, która była pod wpływem autorytatywnej i zafałszowanej narcystycznie osobowości ojca. Żyjąc w kraju, którego społeczeństwo borykało się z narzucona władza i ogłupiająca propaganda, trzeba było nie tylko przerwać, ale tez nie dać się zgnębić, zdemoralizować i skorumpować. 

 

Mimo systematycznego propagowania tzw. światopoglądu materialistycznego i prób ograniczenia wpływów religii, światopogląd i praktyki religijne przetrwały w tej podwójnej polskiej rzeczywistości i nadal odgrywały istotna rolę. Niewątpliwie religia miała wpływ na moje wychowanie. Reprezentował ją dziadek, który zachęcał nas do praktyk religijnych i pilnował żeby przeważający w społeczeństwie laicyzm nas nie zdominował. Rodzice nie praktykowali, ale nie sprzeciwiali się naszemu chodzeniu do kościoła czy przyjęciu komunii. Święta religijne zawsze był okazją do spotkań rodzinnych, tak czy owak w ramach tradycji; treści religijne można powiedzieć były dodatkowe.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Druga połowa lat pięćdziesiątych była w Polsce okresem przemian. Tak zwana odwilż po śmierci Stalina zaowocowała w 1956 roku Październikiem, który choć nie spełnił w końcu oczekiwań pełnej demokratyzacji doprowadził niewątpliwie do znaczących zmian w społeczeństwie. Mimo, że  zasadniczy system władzy pozostał bez zmian, otworzyły się nowe horyzonty, nastąpiła rehabilitacja ofiar stalinizmu, oficjalnie zrewidowano stosunek do najnowszej historii Polski, m.in roli AK, zelżała cenzura, były zmiany w edukacji. Dla mnie, który byłem w ostatnich klasach szkoły średniej, znaczące i interesujące były zwłaszcza zmiany w świecie kultury i sztuki. Pojawiły się książki poprzednio nie drukowane, jak np. pełne wydanie trylogii Sienkiewicza, a także tłumaczenia poprzednio nie dostępnych książek autorów zachodnich. Odkrywaliśmy Hemingwaya, Faulknera, Prousta. Każda nowa książka była wydarzeniem. Rozszerzył się repertuar teatrów. Rewelacją były poprzednio niewidziane filmy Bergmana, Kurosawy, nowa fala francuska, a także produkcje Hollywoodu wraz z jego westernami. Był to okres świetności kina polskiego, które podejmowało ważkie zagadnienia z najnowszej historii, i na ile to było możliwe, współczesne. Pojawiły się otwarcie nowe trendy w sztuce — abstrakcyjne i eksperymentalne. Wszystko to mnie nie słucha nie interesowało, choć oczywiście niektóre z tych owoców twórczości były dla mnie nie całkiem zrozumiałe.

 

Jeśli mówimy o tym okresie w Polsce, to można doszukać się szczególnego znaczenia w moim rozwoju, że wówczas miało miejsce moje pierwsze zetknięcie z Freudem, którego Wstęp do psychoanalizy ukazał się nieprzypadkowo właśnie wtedy. Czytałem go z tym samym zapałem jak wszystkie inne nowości, i podobnie jak w wielu innych przypadkach, np. powieści nowoczesnych, z ograniczonym rozumieniem. Myślę, że nowatorstwo i precyzja myśli Freuda były dla mnie uderzające, ale na to, by pociągnęło mnie to w stronę studiów psychologicznych było za wcześnie, a także nie zadziałały jeszcze inne czynniki, które się do tego przyczyniły. Wywodziły się one z mojego życia rodzinnego i osobistych problemów. Nie bez znaczenia była tez konfrontacja z problemami i konfliktami występującymi w polskiej sytuacji. 

 

W tym czasie miały też miejsce się znaczące wydarzenia w naszej rodzinie. W 1956 roku narodził się mój najmłodszy brat, Piotrek. Było to raczej niespodzianką. Mama miała już ponad czterdzieści lat i nie sądzę, by trzeci syn, który przyszedł na świat po jedenastoletniej przerwie był dzieckiem planowanym. Ale wszyscy przyjęli to jako radosne wydarzenie, nie bacząc na konsekwencje, i brat został otoczony atencją i opieką, w której my z moim młodszym bratem braliśmy czynny udział.

 

 

 

 

 

 

 

        Rodzice i dziadek z Piotrkiem                      Jeszcze happy days -chrzciny                                                    Piotrek 

 

Przyjście Piotrka na świat stanowiło niewątpliwie wielką zmianę w rodzinie. Dla rodziców, których związek był solidny i bliski, ale prawdopodobnie nie dość odporny na takie zmiany, było to zakłócenie równowagi. Miało to większe konsekwencje dla mamy, bo ona nie tylko ponosiła ciężar opieki nad małym dzieckiem, ale dotknęły ja także zmiany w wyglądzie i tuszy, połączone za świadomością schyłku młodości. Zmiany te musiały dotknąć ja boleśnie, bo uroda i atrakcyjność stanowiły ważne elementy w jej samoocenie. Niefortunne leczenie rwy kulszowej, w efekcie którego pozostał częściowy niedowład jednej z nóg (których atrakcyjność nieraz była podkreślana) był dodatkowym ciosem narcystycznym. W przeciwieństwie do ojca, którego narcyzm był niejako samowystarczalny, skutecznie podsycany poprzez uzyskiwany podziw lub tez poprzez dewaluowanie innych, mama nie była w stanie regulować i wspomagać swojego poczucia wartości. Była w dużej mierze zależna od niezmienialnych atrybutów, jak właśnie uroda, lub tez wymagała stałego wsparcia i wspomagania innych, w tym w zasadniczym zakresie od ojca. Odmienne tez były sposoby, w jakie każde z nich radziło sobie z traumą i narcystycznymi ciosami. Ojciec przyjmował postawę walczącą, czasem wręcz paranoidalną, bezwzględnie skupiając się na swoim przetrwaniu i utrzymaniu pozytywnego obrazu siebie za wszelka cenę. Środki obronne mamy nie były skuteczne, jej rany narcystyczne nie zasklepiały się, groziło jej poddanie się rozpaczy i depresja. 

 

Nie mając dość  oparcia w sobie mama zdana była na innych. Polegała na mężu i zależność od niego dawała jej poczucie solidnego oparcia. Przeciwwagą dla jego pewnej surowości i apodyktyczności byli dla mamy jej rodzice, zwłaszcza jej ojciec. Mimo, ze mieszkali oni w Łodzi i nie widywaliśmy się z nimi często, miało się poczucie stałego z nimi kontaktu. Wszystkie święta spędzaliśmy razem, ale i poza tym odczuwaliśmy ich obecność w naszym życiu, tak jakby czuwali nad nami. Myślę że musiało to mieć duże znaczenie dla mamy i dlatego ich utrata, która nastąpiła w następnych latach mogła również zaważyć na jej losie. Dziadek zmarł dwa lata po narodzinach najmłodszego brata, a babcia rok później. Wydarzenia te zbiegły się z moim odchodzeniem z domu, które też napewno było dla mamy znaczące. 

 

Gdy urodził się najmłodszy brat byłem jeszcze w szkole, ale w roku maturalnym 1958 stanąłem przed wyborem studiów. Wybór był między prawem a medycyną. W dyskusjach rodzinnych umieszczało się obydwa w kategoriach “wolnych zawodów”. W ówczesnej rzeczywistości, w której praktyka prywatna w zasadzie nie istniała, był to anachronizm pochodzący z “przedwojny”. Tym niemniej nawet jako idea brzmiało to atrakcyjnie w coraz bardziej zinstytucjonalizowanym i zreglamentowanym świecie.  Każdy z tych zawodów reprezentował którąś z tradycji rodzinnych, a inne kierunki jakoś nie wchodziły w grę. 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

Moje zainteresowania i uzdolnienia nie były sprecyzowane, ale jak się wydawało zdecydowane skłonności i zdolności humanistyczne skłaniały mnie do myślenia o prawie. Myśl o studiach medycznych była dla mnie raczej konfrontująca. Byłem już prawie zdecydowany na studia prawnicze, ale dałem się przekonać perswazjom ojca i dziadka, którzy mimo, ze obaj prawnicy, a może właśnie dlatego, ze znali te dziedzinę, zdecydowanie odradzali mi prawo. Przekonali mnie w końcu żeby starać się jednak na medycynę. Myślę, że medycyna w tym czasie mogła być uważana za zawód bardziej prestiżowy i politycznie neutralny.

 

Podjąłem studia na medycynie w Łodzi, gdzie zamieszkałem z babcią, która po śmierci dziadka została sama. Ja miałem zapewnić jej towarzystwo i opiekę. Ponadto w Łodzi było łatwiej dostać się na studia, co w przypadku niezwykle obleganej medycyny mogło być pomocne. Babcia umarła rok później, a mnie udało się przenieść z powrotem do Warszawy na trzeci rok studiów. 

 

Gdzieś w tym czasie, w jakiś rok po śmierci babci rozpoznano u mamy czerniaka złośliwego. Jak się okazało, rozwinął się on z barwnikowego znamienia na nodze. Mama miała na nodze przez całe życie, a w tym okresie, prawdopodobnie w jakiejś rozpaczliwej próbie naprawienia czegoś poprzez poprawienie swojej urody, próbowała ten symbol niedoskonałości, wadę, zlikwidować. W tym celu tarła to znamię tzw.“kamieniem”, pumeksem, co doprowadziło do jego zrakowacenia.

 

Diagnoza był znacznie opóźniona. Mimo tego, pierwsza operacja zakończyła się pozornym sukcesem bez widocznych konsekwencji, przynajmniej w sensie medycznym i fizycznym. Psychicznie nie był to jednak okres dobry dla mamy. Przeżywała zagrożenie już nie tylko dla swojej urody, ale dla podstaw swojego zdrowia. Straciła swoich rodziców, najstarszy syn oddzielił się od niej. Przypuszczam, że w jej związku z moim ojcem występowały w tym czasie problemy, których nie byli w stanie rozwiązać. Jej większa wrażliwość i zwiększone potrzeby emocjonalne nie znalazły w mężu należycie dostrojonej odpowiedzi.  Ojciec nie był w jej stanie dostarczyć oparcia uczuciowego. Sam mając niechęć czy nawet pogardę do słabości umiał jedynie przezwyciężać je mobilizując zaprzeczanie emocji, pragmatyzm czy tak zwaną siłę woli. Takie podejście mogło tylko pogłębiać poczucie gorszości, niewydolności i zagubienie mamy. Podejrzewam, że mogły być też inne czynniki, które przyczyniły się do tego, ze ich małżeństwo znalazło się w kryzysie, a stan psychiczny mamy się pogarszał. 

 

 

 

 

 

Po mniej więcej dwóch latach od pierwszego wystąpienia choroby i operacji nastąpił nawrót w postaci rozległych przerzutów, które prowadziły do stopniowego pogorszania stanu mamy. Właściwie wiadomo było, że nie było szans na wyleczenie, ale stosowało się wszystkie środki jakie były dostępne, zarówno należące do tradycyjnej medycyny, jak chemioterapia, jak tez inne ezoteryczne i wątpliwe jak np. huba czy mikroelementy. Później medycyna mogła już tylko zaoferować środki przeciwbólowe z narkotykami włącznie. Ja pełniłem znaczącą rolę w ich administrowaniu, jak też i w opiece nad mamą jako wówczas zaawansowany student medycyny. Nie wiem jak się to nam udało, ale mama aż do końca pozostała w domu. Tylko ja byłem obecny przy jej śmierci. Odeszła, cicho i spokojnie, bez protestu, nie stwarzając trudności — tak jak żyła. 

 

 

 

 

 

 

 

Okres choroby mamy pokrywał się z rozluźnieniem moich związków z rodziną. Po maturze spędziłem dwa lata na studiach w Łodzi, co było początkiem mojej samodzielności. Po powrocie mieszkałem wprawdzie w domu, ale miałem swoje własne odrębne życie. Spędzałem je poza domem, na studiach, z kolegami i coraz bardziej ze swoją dziewczyną. W tym sensie choroba i śmierć mamy nie zmieniły mojego trendu rozwojowego. Natomiast jej utrata była dla mnie nie tylko emocjonalną katastrofą, ale łącznie z odejściem dziadków przypieczętowała co mogę określić jako koniec naszej rodziny. Na to nie było rady i nie udało się już nigdy poczucia rodziny przywrócić. Uczucie to trwało aż do czasu, gdy z żona stworzyliśmy nasza własną rodzinę. 

 

Wynikało to nie tylko ze straty osób tak mi bliskich, ale także z faktu, ze w moim związku z ojcem, niewątpliwie znaczącym, brakowało głębszych uczuć bliskości i miłości. Nasza relacja był w najlepszym razie, i to też czasem z trudem, utrzymywana na poziomie wzajemnego szacunku i poprawności. Nie dało się osiągnąć poczucia znaczącego kontaktu i zrozumienia. Można było jedynie utrzymać pozory, grając z różnym powodzeniem role ojca i syna. Nie mialem bliższego związku z młodszym o cztery lata bratem, a mój najmłodszy brat był dzieckiem.

 

Ewolucja mojego związku z ojcem, zmiany w moim stosunku do do niego i praca nad moimi problemami z tym związanymi stanowiła ważną część mojego rozwoju, także jako psychoanalityka. Można uznać, że część tego rozwoju była polemiką z mentalnością, postawami i wartościami, które reprezentował mój ojciec. Mogę zaryzykować też twierdzenie, że podobnie, odpowiednio do tego przebiegał mój dialog z Polską, a raczej z ta jej wersją, do której nie mogłem i nie chciałem się dopasować. W zasadzie nie pasowała do niej psychoanaliza. W związku z tym w pewnym sensie stając się psychoanalitykiem byłem w potencjalnym konflikcie, w zasadniczym nieprzystosowaniu do istniejącej rzeczywistości, o ile nie uległaby ona zmianie.

 

Pojęcie ojczyzny nieodłącznie wiąże się z domem, z rodziną, co odzwierciedlone w jest różnych językach, z odnośnikami do matki lub do ojca. W angielskim używa się słowa home, w rosyjskim rodina, po czesku mówi sie domov, po polsku macierz. Z drugiej strony istnieją terminy jak ojczyzna, la patrie, vaterland. Myśle, ze utrata domu rodzinnego, uosabianego przez mamę i jej rodziców, zachwiała moim poczuciem przynależności i tożsamości. Straciłem macierz i zostałem z "ojczyzną" która nie była w stanie tego dostarczyć, z która się nie identyfikowałem. Nie reprezentowała moich wartości. Była, jak mój ojciec, patriotycznym, ale pustym sloganem, w który nie wierzyłem; reprezentowała narzucony porządek, któremu się nie chciałem poddać. Rozpad rodziny przyspieszył ten proces. Brak bliższego związku z ojcem był przykry. Z drugiej strony, dystans między nami zmniejszył jego patogenny wpływ na mnie. Nie udało się tego uniknąć obu moim braciom, którzy, każdy w inny sposób, z tego powodu ucierpieli. 

 

Studia medyczne okazały się dla mnie bardzo interesujące. Były bardzo wymagające i czasochłonne, ale nie miałem większych kłopotów z nauką, tak, że dawałem sobie radę, a na najwyższych ocenach specjalnie mi nie zależało. Zajęcia i wykłady z przedmiotów nieklinicznych, ale związanych z podstawami wiedzy o człowieku, jak anatomia, biochemia, histopatologia, patofizjologia, były, zwłaszcza przy dobrych wykładowcach, zajmujące i inspirujące. Kiedy zaczęły się zajęcia kliniczne, zacząłem doświadczać prawdziwej medycyny. Przechodziłem okresowe fascynacje kolejnymi jej dziedzinami, z reguły pod wpływem inspirujących wykładowców, z interny, położnictwa czy neurologii, którzy potrafili przedstawić swoją domenę w sposób przekonujący i nieraz spektakularny, pokazując możliwości diagnozy, zrozumienia istoty patologii, oraz możliwości pomocy chorym. To ostatnie kryterium było jednak ostatecznie sprawdzane w zetknięciu z prawdziwymi, żywymi pacjentami. Tu okazywało się, że obraz odbierany na wykładach niekoniecznie przekształcał się na możliwość pomocy im. Zetknięcie się z rzeczywistością kliniczną, cierpieniem ludzkim i ograniczeniami medycyny, która w wielu przypadkach nie była w stanie wiele zdziałać, było otrzeźwiającym doświadczeniem. Stanowiło nieodzowną konfrontację z rzeczywistością, jakże odmienną od abstrakcyjnej książkowej wiedzy i nie pokrywająca się ze spektaklem wykładów, na których przedstawiany problem był błyskotliwie rozwiązywany. 

 

Można zauważyć, że interesujące dla mnie dziedziny, które wymieniłem dotyczyły wiedzy o całym człowieku. Specjalną kategorią było położnictwo. Tutaj rolę odegrały intensywne doświadczenia w czasie zajęć na sali porodowej, które wywarły na mnie głęboki wpływ. Uczestniczenie w pojawieniu się - w bolesnym i krwawym procesie - nowego życia było czymś oszałamiającymi i podniosłym, w istocie radosnym, a zarazem trzeźwym i realnym. “Porodówka” była to jednak tylko jedna, w zasadzie "normalna" część ginekologii. Reszta tego przedmiotu należała do dziedzin zabiegowych, a te, jak wszelkie interwencje chirurgiczne, nie pociągały mnie. Nie sądziłem, bym miał odpowiednie nerwy, wytrzymałość i talent manualny, by sprostać wymaganiom operowania na żywym ludzkim ciele. Poza tym nie przekonywały mnie obietnice, jakie sugerował chirurgiczny radykalizm.

 

Gdzieś w tym czasie, w kontekście moich poszukiwań kierunku medycyny, do którego bym pasował i którym chciałbym się zająć, następował stopniowy zwrot w kierunku zajęcia się psychiką, a nie ciałem ludzkim. W końcowych latach studiów, czyli w przełomowym dla mnie okresie — w którym miała miejsce śmierć mamy i rozpad rodziny, a ja stopniowo odchodziłem z domu — zacząłem się interesować psychologią. Czytałem co mi wpadło w ręce, początkowo, jako ze nie było wielkiego wyboru, były to np. prace z zakresu psychologii ogólnej. Później pojawiły się tłumaczenia np. Fromma oraz innych autorów, a także Freuda, ale w bardzo ograniczonym wyborze. Sytuacja bardzo ograniczonego dostępu do literatury psychoanalitycznej i pokrewnej w języku polskim zasadniczo się nie zmieniła nawet i w dalszych latach. Później korzystałem jednak, jak tylko mogłem, z publikacji po angielsku, dostęp do których można było z pewnym trudem uzyskać i które stały się głównym i cennym źródłem wiedzy o psychoanalizie. Angielski kojarzył się nie tylko z alternatywna mowa, ale stał się dla mnie językiem psychoanalizy.

 

Zrozumiałe, że do tego kierunku moich zainteresowań przyczynił się kontakt z psychiatrią. Przedmiot ten nauczany był na ostatnim roku studiów. Zajęcia prowadzone były w klinice Akademii Medycznej, która pod kierownictwem profesora Andrzeja Jusa i jego żony Karoliny (przypis) stała się postępowym, jak na ówczesne warunki, placówką. Była to nadal psychiatria z nastawieniem ogólnym i w zasadzie organicznym, ale dzięki dość otwartej atmosferze i z racji tego, ze znaleźli się tam zdolni i ambitni pracownicy, było też spore zainteresowanie nowymi trendami psychiatrii dynamicznej, na zachodzie w tym czasie znajdującej się pod znacznym wpływem psychoanalizy. 

 

 

komunia.jpeg
reader_edited.jpg

Czytałem w sumie mnóstwo, wszystko co wpadło mi w rękę. W owym czasie zdobycie interesujących książek wymagało szczególnych zabiegów. Nowe książki oferowane były "spod lady” przez znajomego księgarza. W niektórych bibliotekach można było wyszperać jakimś cudem zachowane stare wydania Sienkiewicza czy Karola Maja. Moje zainteresowanie literaturą łączyło mnie z mamą, z która razem zdobywaliśmy nowe książki, może czasem z uszczerbkiem dla budżetu rodzinnego. Zaoferowałem się też do bezpłatnej pomocy w pobliskiej księgarni, co dało mi dodatkowa okazję do obcowania z książkami. 

ksiadz_edited.jpg

Z kolega u zaprzyjaźnionego księdza

Pierwsza komunia brata, z mama  i dziadkiem 

Religię traktowałem w miarę poważnie, ale bez większego entuzjazmu, ani brońboże fanatyzmu. Nie byłem nadmiernie pobożny, ale wrażenie robiła na mnie zaangażowana i podniosła atmosfera niektórych religijnych ceremonii. Ponieważ cechowała mnie nieufność w stosunku do radykalizmu, w zakresie wiary czy ideologii i miałem raczej chłodny i wstrzemięźliwy stosunek do prawd objawionych i głoszonych z ambony podobnie jak “jedynie słusznych” poglądów propagowanych z mównicy partyjnej. Nieuchronnie musiało to doprowadzić do zaniechania wiary religijnej, co w moim przypadku było procesem stopniowym.

Z perspektywy lat sadzę, że znajomość religii była ważna i pożyteczna. Pomogło mi to póżniej w traktowaniu religii nie tylko jako "opium dla mas", ale dla zrozumienia natury ludzkiej, a zwłaszcza jej prymitywnych elementów i lęków. Łatwiej mi było później jako analitykowi patrzeć na religię jako na próbę rozwiązania problemów egzystencji w przerażającym i wrogim świecie, zwłaszcza wobec utraty nadziei, braku wartości i leku przed śmiercią. Mogła to być niekoniecznie urojeniowe ucieczka, ale próba znalezienia sensu, celu i oparcia.  Moje doświadczenia w tym zakresie pomogły mi odnieść się nie tylko do poglądów religijnych, ale zrozumieć uczucia religijne. Pomogło mi też to w stopniowym dokonywaniu rozróżnień między ideami, wartościowymi i światłymi, wychodzącym się z religii lub innego światopoglądu, a ich realizacja w ramach instytucji czy organizacji, których działania tak w przypadku zorganizowanej religii w kościele, jak i zwłaszcza w instytucjach państwa totalitarnego, stawały się zaprzeczeniem oryginalnych pięknych idei, które przyświecały tworzeniu się tych organizacji.

piotrek +_edited.jpg
happy days_edited.jpg
piotrek_edited.jpg
matura - 1_edited.jpg
matura - 1 (1)_edited.jpg

Przyjaciele przed matura

Klasa 1958

mama piotrek 1_edited.jpg

Utrata mamy była dla mnie niesłychanie znacząca. Do tej pory trudno mi myśleć o jej śmierci bez emocji. Ważna była jej strata jako centralnej osoby w moim życiu, ale znacząca dla mnie była też świadomość, że ja nie byłem w stanie jej uratować. Było to tak, jak gdyby moim zadaniem było chronić ją i zapobiegać nieszczęściom, które mogły ja spotkać, a jeśli trzeba, wyleczyć. W tej troskliwej, a zarazem omnipotentnej postawie, chroniłem swój obiekt miłości i przywiązania, a zarazem przeciwstawiałem się "nieczułemu" ojcu i uzyskiwałem nad nim domniemana wyższość. W rzeczywistości byłem tak samo bezradny i nieszczęśliwy jak on.

mama portrait - 1.jpeg
mama iphoto - 1_edited.jpg
tworki2_edited.jpg

Jednym z tych postępowych psychiatrów z Kliniki był dr Andrzej Piotrowski, który oprócz normalnych zajęć, których zreszta nie było wiele (psychiatria nie zajmowała zbyt wielkiego miejsca w programie studiów) prowadził tzw. kółko psychiatryczne. Na zebrania tego kółka, które odbywały się w szpitalu psychiatrycznym w Pruszkowie Wschodnim, czyli Tworkach, przychodzili studenci, którzy, tak jak ja, byli specjalnie zainteresowani psychiatrią. Na spotkaniach omawialiśmy przypadki, czytali artykuły i prowadzili dyskusje. Andrzej Piotrowski umożliwił mi kontakt ze swoim przyjacielem doktorem Janem Malewskim. Kontakt ten zapoczątkował następny etap mojego rozwoju, który prowadził już zdecydowanie w kierunku psychoanalizy.

bottom of page