Michal Lapinski Studio
ŚMIERĆ STALINA ALBO DYLEMATY WIARY
Opowieść w dwóch godzinnych częściach z epilogiem
only in Polish
Godzina pierwsza
Rafał Brzeski stał przed portretem Stalina. Stał na warcie na korytarzu szkolnym razem ze swoim kolegą Jackiem. Obaj zostali wybrani z ich drużyny harcerskiej, aby pełnić ten zaszczytny obowiązek. Mieli w ten sposób oddać hołd wielkiemu przywódcy, którego śmierć pogrążyła w żałobie nie tylko narody ZSRR, ale także ludność Polski i innych krajów demokracji ludowych oraz wszystkich miłujących pokój ludzi na całym świecie, których myśli i serca zwracały się do Tego, którego przywództwo napełniało nadzieją na lepsze jutro wszystkich wyzyskiwanych i zniewolonych przez imperializm.
Rafał wykorzystywał ten czas, by ułożyć sobie w głowie tego typu frazy, wiedząc, że przydadzą mu się do wypracowania, jakie niewątpliwie zada im w najbliższych dniach Pani-od-polskiego. Rafał lubił tego rodzaju wypracowania, np. o Armii Czerwonej, wyzwolicielce ludów, o ruchach narodowo-wyzwoleńczych, czy o ucisku proletariatu w imperialistycznych krajach zachodu. Pisało mu się je łatwo, a jego prace dostawały najlepsze oceny i pochwały Pani-od-polskiego, na której uznaniu szczególnie mu zależało. O czym później.
Była to dopiero pierwsza godzina warty, a Rafała bolały już nogi. Jacek też zaczynał się trochę kręcić w miejscu, ale ponieważ nie wolno im było odzywać, Rafał nie mógł dowiedzieć się, jak się miewa jego kolega. Niedługo powinien być dzwonek na przerwę, która wniosłaby trochę urozmaicenia. Narazie jednak korytarz był pusty i cichy. Słychać było tylko dochodzący przez drzwi sąsiedniej klasy niewyraźny, monotonny głos nauczyciela wykładający coś, prawdopodobnie równie znudzonym tak jak oni, uczniom.
Rafał patrzył kątem oka na portret zmarłego udekorowany czarną krepą. Przed portretem stały na półce kwiaty, białe i czerwone róże, a obok niego zwisały flagi: biało-czerwona z jednej strony, czerwona z drugiej. Wrażenie było podniosłe i uroczyste. Wystrój narodowy a zarazem komunistyczny. Stalin wydawał się sięgać swoim poważnym i ojcowskim spojrzeniem gdzieś w przestrzeń, jakby dostrzegał tam wielkie i ważne sprawy. Rafał obawiał się, że gdyby nie stanął na wysokości zadania, spojrzenie to mogłoby skierować się na niego i stać się surowe, karcące. A nie czuł się całkiem w porządku. Nie mógł się doczekać, by opuścić ten zaszczytny posterunek, a co gorsza, nie odnajdywał w sobie żadnych uczuć smutku czy żalu, które wydawało mu się, powinien mieć w związku z ogromem straty, jaką śmierć Stalina była dla Polski i dla całej ludzkości, według oznajmień w radiu i w gazetach. Pani-od-polskiego niewątpliwie te uczucia posiadała, bo przyszła w ten pamiętny dzień zapłakana i głos jej się łamał, kiedy przekazywała im tę tragiczną wieść.
Ale na przykład reakcja dziadka Rafała była krańcowo odmienna. Kiedy po wstępie z muzyką żałobną spiker radiowy pogrzebowym głosem oznajmił, że serce wielkiego przywódcy przestało bić, i podał dokładny czas tego tragicznego wydarzenia, dziadek nie mógł powstrzymać swojej radości wykrzykując, — Wreszcie szlag trafił tego mordercę!
Rafał wolał na wszelki wypadek zamknąć się w swoim pokoju, bo nie miał ochoty być świadkiem dyskusji, jaka, wiedział na pewno, wywiąże się między jego ojcem i dziadkiem i, jak wielokrotnie poprzednio, przerodzi się w awanturę. Przedmiotem tych, często nieprzyjemnych, sporów był nie tylko Stalin, ale inne sprawy, których Rafał często nie rozumiał, ale których sygnały nauczył się rozpoznawać. Wiedział już z doświadczenia, że kłótnie między ojcem a dziadkiem nieuchronnie wybuchały, kiedy w początkowo spokojnych rozmowach padały takie słowa jak „Kresy, Katyń, Korea”, czy właśnie „Stalin”. W przeciwieństwie do pozostałych słów, znaczenie tego dobrze rozumiał, bo słyszał je na codzień. To imię miało budzić podziw i wdzięczność, sugerowało wielkość i dobro, które miały być przyjmowane z niezachwianą wiarą. Reakcja dziadka stanowiła nie tylko podważenie tej wiary, ale jej całkowitą sprzeczność. Wyrażanie tego rodzaju opozycji było swoistą herezją, i mogło nawet podpaść pod kategorię działalności kontrrewolucyjnej, a to groziło poważnymi konsekwencjami.
Dziadek rzeczywiście nie wierzył w Stalina, tylko w Boga, swojego boga. A Rafał? Choć nad jego codziennością górowała nadludzka i wszechmocna postać Stalina, jednocześnie Bóg dziadka był również bogiem Rafała. Dziadek, za milczącą zgodą rodziców (których poglądy na ten temat nie były dla Rafała jasne), prowadzał go z młodszym bratem, Grześkiem, do kościoła i nadzorował ich udział w praktykach wiary katolickiej. W ten sposób Rafał kwalifikował się jako „wierzący i praktykujący”, jak nazywano tę kategorię. Jednakże Rafałowi niełatwo byłoby porzucić wiarę w Stalina i w to co on uosabiał. Wpajano mu ją na każdym kroku i jej świadectwem była jego warta przed portretem Wielkiego Zmarłego. Nie bez znaczenia był fakt, że symbolem i rzeczniczką tego kultu stała się dla niego wspomniana już Pani-od-polskiego.
Rafała dziwiło trochę, że dziadek nie opowiedział się po stronie tego rosyjskiego bohatera wszech czasów. Rafał myślał o dziadku jako pół Rosjaninie: zachował on rosyjski akcent, wspominał nieraz swoje życie w Rosji i czasem rozmawiali z babcią po rosyjsku. W rzeczywistości dziadek pochodził z polskiej rodziny kresowej. Przed Rewolucją studiował i mieszkał w Moskwie, tam też poznał się z babcią. Dziadek nie czuł jednak żadnego powinowactwa z obecną Rosją Radziecką i nie krył się ze swoimi krańcowo negatywnymi poglądami na temat tego kraju, z którego, jak podkreślał, szczęśliwie udało im się w porę uciec. Opinie te łączył z kształtem jaki nadano powojennej Polsce Ludowej, będącej tworem — czy według niego potworem — spłodzonym w Jałcie, w oportunistycznym, czy chorobliwym mezaliansie ZSSR i bezwolnego, czy zdradzieckiego, Zachodu. Dziadek nie pomijał okazji, by swoim poglądom dać wyraz, czasem parodiując oficjalną propagandę, ku rozbawieniu, ale także ku pewnej konsternacji Rafała. Tak na przykład, kiedy nadawano w radio jedną z podniosłych pieśni radzieckich, „Sziraká straná majá radnaja”, dziadek czekał na moment, gdy zabrzmiały słowa, „gdie tak wolno dyszet czeławiék”, aby emfatycznie zastąpić rosyjskie słowo „dyszet” (oddycha) polskim „zdycha”.
Pojęcie kraju, w którym „człowiek wolno zdycha” kłóciło się z propagowaną wizją Kraju Rad, gdzie lud pracujący mógł swobodnie oddychać wolnością. Osiągnięcia tego wspaniałego kraju były przykładem dla reszty świata, w którym nie było prawdziwej wolności, bo rządził tam kapitał i panował ucisk człowieka przez człowieka. Armia tego kraju, bohaterska Armia Czerwona wyzwoliła Polskę nie tylko z niemieckiej okupacji, ale także z jarzma kapitalizmu, który panował w ponurym okresie przedwojennym. Dzięki temu mogła powstać idąca w ślady wielkiego brata ze wschodu prawdziwie wolna Polska Ludowa. — Brawo! Świetnie to ująłeś, Brzeski! — tu Rafał wyobrażał sobie z przyjemnością reakcję Pani-od-polskiego na tak świetnie sformułowaną frazę.
Akceptując fakt uzyskania przez Polskę po wojnie „prawdziwej wolności”, Rafałowi trudno było zrozumieć znaczenie słów innej pieśni, śpiewanej w tym przypadku w kościele. Był to podniosły i napełniony patriotyczną boleścią hymn „Boże coś Polskę”. Robił on za każdym razem duże wrażenie na Rafale, kiedy śpiewał go pełnym głosem tłum ludzi wypełniający ich ubogi, drewniany kościółek. Zwrotki pieśni zamykała ewokacja kierowana do Stwórcy: „Przed Twe ołtarze zanosim błaganie ...”, po czym przychodziła krytyczna fraza, która miała obecnie brzmieć, „... ojczyznę wolną pobłogosław Panie”, ale była często zmieniana na „... ojczyźnie wolność racz przywrócić Panie”. Ponieważ część śpiewających używała używała jednej, a część drugiej wersji, Rafał zostawał z uczuciem pomieszania i nie mógł się zdecydować, która z nich jest właściwa.
Znalezienie się przez Rafała na warcie przed pomnikiem Stalina portretem nie wynikało jednak z wyznawanej przez niego ideologii, nie było aktem wiary w ideały komunizmu. Pozostawało to w związku z jego przynależnością do harcerstwa. Można by się w niej doszukiwać naturalnego poszukiwania przez bystrego i aktywnego chłopca atrakcji i przygód — na obozach, wycieczkach i zajęciach, razem z grupą kolegów ubranych w fajne mundurki z naszywkami. Obraz takiego harcerstwa był już jednak nieaktualny; został relegowany, tak jak zielone mundurki, do okresu przedwojennego, którego dziedzictwo również w tej dziedzinie zostało krytycznie ocenione i odrzucone. Dla Rafała jednak, który nie zdążył zaznać tego przestarzałego modelu harcerstwa, nie stanowiło to przeszkody. Nowe harcerstwo, wraz z jego wzorowanymi na radzieckich pionierach uniformach, które stanowiły białe koszule ozdobione czerwonymi chustami, przypadło mu od razu do gustu. Jednak ze względu na wygląd harcerzy: chodziło o postać reprezentującą i, w oczach Rafała, uosabiającą to harcerstwo. Była to Pani-od-polskiego.
Małgorzata Rogalska była młodą nauczycielką, niedługo po studium pedagogicznym. Pojawiła się w tym roku szkolnym na miejsce poprzedniej nauczycielki polskiego, pani Grodzkiej, która przez kilka miesięcy nauczała będąc w ciąży, a po kulminacji tejże po wakacjach już nie wróciła. Już sam fakt jej młodości odróżniał korzystnie nową Panią-od-polskiego od raczej wiekowego grona nauczycielskiego szkoły Rafała. Nie mówiąc już o tym, że w oczach Rafała była objawieniem, pięknością.
Była wysoka i postawna, a jej głowę wieńczyła korona ułożona z pięknego, grubego, złotego warkocza. Rafał uważał, że było jej bardzo do twarzy w zetempowskiej zielonej koszuli z czerwonym krawatem i w dopasowanej, obcisłej spódnicy. A twarz ta wydawała mu się promienna, czysta i, chciało by się Rafałowi powiedzieć — anielska, bo przypominała mu oblicza aniołów ze świętych obrazów. Jednak ze względu na kontekst, w którym pani Rogalska istniała byłoby bardziej właściwe, by obraz, który przywodziła na myśl zaczerpnięty był z ikonografii tej nowej zdecydowanie bezreligijnej epoki. Pani Rogalska mogła być bez trudu afiszem socrealizmu, jak dorodne, ludowe dziewczyny i kobiety przedstawiane na plakatach i obrazach. Jej sylwetka mogłaby być utrwalona w jednej z rzeźb, które zdobiły mury Pałacu Kultury, tego daru wielkiego Stalina dla Warszawy, dominującego nad centrum miasta. Rzeźby te przedstawiały muskularnych mocarnych mężczyzn oraz solidne, o pełnych kształtach kobiety. Nie pasowałoby to jednak całkiem Rafałowi, bo figury te wydawały mu się stereotypowe i pozbawione życia uczuciowego. A Pani-od-polskiego była dla niego nader żywą postacią. Musiał jednak, chcąc nie chcąc, przyznać, że była ona częścią świata, w którym nie było miejsca na anioły.
Pani Rogalska nieraz nawiązywała do swojego robotniczego pochodzenia; z dumą mówiła o komunistycznej przeszłości swoich rodziców, którzy przed wojną nie mieli dostępu do edukacji i byli prześladowani za swoje przekonania. Przekonania te znalazły właściwe miejsce w Polsce Ludowej, która zapewniła też ich córce wykształcenie. Rafał czuł się z tymi informacjami trochę nieswojo, bo wiedział, że ważna w obecnych czasach sprawa pochodzenia klasowego stawia jego rodzinę, a więc też i jego, w nieco wątpliwej sytuacji. Należałoby ich bowiem zakwalifikować do tzw. inteligencji pracującej: w rodzinie byli prawnicy, lekarze i artyści. Kobiety miały wyższe studia, i nikt nie miał kłopotów z dostępem do edukacji przed wojną. Rafał nie słyszał o żadnych sympatykach komunizmu w rodzinie, i wiedział, że nawet ojciec, mimo, że pracował w wojsku jako prawnik, do Partii nie należał.
„ Inteligencja pracująca” była wprawdzie kategorią akceptowaną, ale sugerującą pewną odmienność. Nie mieściła się w definicji „ludu”, który składał się w zasadzie a proletariatu —robotników i chłopów. Polska, w której teraz żyli była przecież Polską z definicji ludowa i „inteligencja” nie pasowała do tego najlepiej. Przymiotnik „pracująca” trochę ją legalizowało, ale nadal była to kategoria, która łatwo mogła zostać skojarzona z inną, podejrzaną inteligencją: nie-pracującą, zasobną (z jakich źródeł?), a może stęsknioną za dawnym system, czy zwracającą się w stronę kapitalistycznego Zachodu, a nawet, kto wie, pracującą, ale na rzecz wrogów ludu? Rafał czuł, że nie był w głównym nurcie i myślał, że może lepiej byłoby się w nim znaleźć. I tutaj Pani-od-polskiego ze swoim prawowiernym harcerstwem pojawiła się jak na zawołanie.
Małgorzata wraz z rodzicami przebywała w czasie wojny w ZSRR. Powrócili do kraju razem z Armią Czerwoną, by po wyzwoleniu budować nową Polskę. Rodzice znaleźli swoje miejsce w strukturach nowej władzy, a ich córka, czerpiąc może przykład ze swojej bohaterskiej imienniczki, Małgorzaty Fornalskiej, komunistki i bohaterki, za swoje posłanie uznała działalność w ramach Związku Młodzieży Polskiej, będącego odpowiednikiem radzieckiego komsomołu. ZMP podjął opiekę nad harcerstwem, które zastąpiło poprzednie, „sanacyjne”, rozwiązane niedługo po wojnie. Młoda zapalona działaczka mogła wyobrażać sobie, że zakładanie nowego harcerstwa jest zgoła bohaterską misją. Tak jak jej imienniczka, która w czasie wojny została zrzucona na spadochronie na tereny okupowane przez Niemców, ona też wylądowała na poniekąd wrogim terenie, w środku dzielnicy okupowanej głównie przez inteligencję, politycznie niezaangażowaną, po części niechętną nowemu ustrojowi, a także religijną. Dla Rafała zamieszkałego tam rzeczywiście jakby spadła ona z nieba. Wniosła promień nadziei do raczej nieciekawej rzeczywistości.
Kiedy pani Małgorzata zaczęła w ich szkole z entuzjazmem propagować nowe harcerstwo, Rafał zapisał się bez wahania. Patrząc z uznaniem na swoją drużynową nie miał wątpliwości, że to czego doświadcza jest warte wysiłku. Wrażenia tego nie rozwiała nawet monotonia zbiórek, które, jeśli nie były poświęcone bieżącym tematom politycznym, polegały na uczeniu się pieśni masowych, lub na przygotowaniach do akademii i pochodów. Jeśli organizowano wycieczki to nie po lesie, ale np. na cmentarz żołnierzy radzieckich, albo na teren budowy Pałacu Kultury, by spotkać się z przodownikami pracy. Choć innych to nudziło, co odzwierciedlało się w nienajlepszej frekwencji na zbiórkach, Rafał wchłaniał wszystko z entuzjazmem. Wynikało to w dużej mierze z widoku druhny Małgorzaty, jak na zbiórkach pozwalała się nazywać, z okazji do obcowania z nią, czasem na tyle bliskiego, że odczuwał jej fizyczną postać. Ta bliskość pozwalała na to, do czego nikomu by się nie przyznał, mianowicie na delektowanie się jej zapachem. Odczuwał to jako płynący od niej delikatny powiew, którego natury nie potrafiłby zidentyfikować: nie wiedział czy źródłem były dyskretnie użyte kwiatowe perfumy, czy jej własna naturalna, różana, jak jej policzki, świeżość.
Koledzy Rafała zwracali mniej uwagę na idee jakie pani Rogalska reprezentowała, ani też nie urzekało ich jej anielskie oblicze. Też skupiali się na jej fizyczności, ale zajmowały ich jej ściśle kobiece atrybuty. Komentowali bez żenady, a czasem wulgarnie, poszczególne aspekty atrakcyjnie ukształtowanej sylwetki swojej nauczycielki; szczególną uwagę poświęcali jej wydatnemu biustowi, który rysował się sugestywnie pod opinającą go zieloną mundurową koszulą, a stawał się bardziej dostępny łakomym spojrzeniom chłopców przy rzadkich okazjach, kiedy Pani-od-polskiego przychodziła w bluzce z dekoltem. Z nadzieją myśleli o widokach, jakie mogą stać się dostępne, kiedy przyjdzie lato.
Rafał wysłuchiwał komentarzy kolegów z zainteresowaniem, był wszak ciekawym i otwartym na nowe doświadczenia chłopcem, ale nie włączał się do dyskusji, a już napewno nie chciał mieć nic wspólnego ze „świntuszeniem”, do którego niektórzy mieli upodobanie, jak np. Franek Walczak. Ten rudy, piegowaty i nieco starszy od reszty chłopak wtajemniczał ich chętnie i szczegółowo w sprawy płci, których sekrety jakoś posiadł. Używał przy tym często zabronionych, „ brzydkich” słów, w czym towarzyszyli mu inni. Ale nie Rafał.
Cała ta dziedzina niewątpliwie go interesowała, ale przekonał się, że trzeba się w stosunku do niej poruszać ostrożnie. Kiedy ciąża ich poprzedniej pani od polskiego wzbudziła duże zainteresowanie, a chłopców pobudziła do najrozmaitszych, czasem niecenzuralnych, komentarzy, Rafał, chcąc się pochwalić w domu tą intrygującą wiadomością, posłużył się zasłyszanym, a w swoim mniemaniu niewinnym i żartobliwym, wyrażeniem, mówiąc, — A nasza pani od polskiego jest chora na bachora. Został za to ostro skarcony przez rodziców. Ponieważ nie wyjaśniono mu na czym polega jego przewinienie, nie wiedział, czy jest to problem samego języka (ale słowo „bachor”, choć niezbyt eleganckie, nie należało to kategorii niecenzuralnych), czy chodzi o jego wścibskie zajmowanie się tą zakazaną dziedziną życia dorosłych, czy też w ogóle nie powinien zabierać głosu na tematy go nie dotyczące, zgodnie z powiedzeniem, “Dzieci i ryby głosu nie mają”. Tak czy owak, epizod ten pozostawił Rafała z uczuciem pomieszania. W konkluzji uznał, że to jest to kolejny przykład, że lepiej trzymać język za zębami, swoje dociekania kontynuować po kryjomu, a ich rezultaty zachowywać dla siebie.
Tak więc klimat ograniczeń, w którym rozwijały się przeżycia oraz rozszerzała się świadomość tego młodzieńca dopasowany był do ogólnej atmosfery społeczno-politycznej, w której trzymanie języka na wodzy były przystosowawczą koniecznością. Przynajmniej oficjalnie. Rafał nauczył się zwracać uwagę na to co się mówi, świadom czego się mówić nie powinno. Rodzice ostrzegali go, by nie dzielił się z kolegami tym o czym się mówi w domu. Okazało się, że z nimi też nie może mówić otwarcie?. Rafał zrozumiał, że by uniknąć kłopotów lepiej jest trzymać język za zębami. Ale myślał swoje. Choć tak naprawdę często nie wiedział co ma myśleć o tym wszystkim.
Przerwa
Otępiającą ciszę, w którą zapadł się Rafał snując swoje refleksje przerwał gwałtownie świdrujący dźwięk dzwonka na przerwę. Dzieci wypadały pędem z klas, rozkrzyczane i rozbrykane. Ich wybryki powstrzymywane były z trudem przez bardziej sumiennych nauczycieli, lub ignorowane przez tych zmęczonych, którzy śpiesznie podążali do pokoju nauczycielskiego ożywieni nadzieją na pokrzepiającą szklankę herbaty.
Była to krótka przerwa, toteż chłopcy tak dzielnie stojący na warcie nie mogli liczyć na wiele rozmaitości. Dzieci spieszyły do toalety, inne chciały pogadać z koleżanką lub kolegą, niektórym chciało się zażyć ruchu ślizgając się po wypastowanej podłodze korytarza (na dworze było zimno i mżyło). Nikt specjalnie nie zwracał uwagi na Rafała i Jacka, poza paroma chłopcami, którzy, pod przewodnictwem Franka Walczak, wiedząc, że wartownicy mają zachować godną i spokojną postawę, postanowili wyprowadzić ich z równowagi, wygłupiając się i prowokując. Jeden z nich zaintonował drwiącą piosenkę, „Niech żyje nam marszałek Stalin co usta słodsze miał od malin” ... Rafałowi nie wolno było na to bezpośrednio odpowiedzieć, ale skorygował go w myśli, „Nie marszałek, głupku, ale Generalissimus.” Przecież wielki Stalin nie mógł być zaledwie marszałkiem, bo takich było wielu. A on górował nad nimi wszystkimi — musiał być nazywany unikalnym tytułem i wyróżniany specjalnymi imiony, jak sam ... pan Bóg?! Tu Rafał się zawahał ...
Franek Walczak, zwany z oczywistego powodu Rudym, było to niewątpliwie ziółko. Był to notorycznie niesforny i niegrzeczny chłopiec, całkiem bystry, ale nadpobudliwy. Nie był w stanie usiedzieć nawet przez chwilę spokojnie, ani się na dłużej na niczym skupić. W ogóle się nie uczył i z trudem przechodził z klasy do klasy; jedną z nich musiał powtórzyć, w związku z czym był starszy od pozostałych uczniów. Dawało mu to nie tylko przewagę fizyczną, którą często wykorzystywał, ale także, jak już wspomniano wyżej, „wtajemniczenie” w sprawy dorosłe, w szczególności seks. Generalnie uważany był za „trudnego” ucznia. Nieraz groziło mu usunięcie ze szkoły, ale w końcu przeważało zrozumienie dla jego trudnej sytuacji domowej — pochodził z niezamożnej, wielodzietnej rodziny robotniczej; był pozbawiony opieki i kontroli rodzicielskiej; w domu nie miał warunków do nauki, ani też nie był do niej zachęcany.
Rudy lubił dokuczać innym i nie oszczędzał nikogo, jakby nie zależało mu na przyjaźniach i sojuszach. Szczególnie atakował tych, którzy tak jak Rafał i Jacek, z jego punktu widzenia należeli do uprzywilejowanych. Wprawdzie Jacek Chudziński był tylko średnim uczniem ale, tak jak Rafał, nie miał większych kłopotów z nauką, i nie podpadał tak często jak on, Franek, z racji swego zachowania. Poza tym rodzina Jacka była dostatnia. Mieszkali w przyzwoitej przedwojennej willi, a dochody czerpali z jakichś interesów pana Chudzińskiego. Mówiono, że produkował długopisy, które zaczęły być w tym czasie modne. Tacie Jacka udawało się jakoś przetrwać jako przedstawicielowi tzw. inicjatywy prywatnej — przedwojennego reliktu, klasy będącej na wyginięciu, a nawet prosperować (podobno z przerwą na pobyt w więzieniu), Rafał odwiedzał czasem swego przyjaciela i zauważał kontrast między wyposażeniem ich domu, zabawkami jakie miał Jacek, czy nawet rodzajem jedzenia, jakie dano mu tam kosztować (np. eleganckie ptifurki z herbatą podawaną w filiżankach z delikatnej porcelany), a tym do czego dostęp miał on i jego rodzina, zwłaszcza teraz, po tym kiedy ojciec Rafała został zwolniony z wojska.
Rudy zaczął ich obu wyśmiewać i przedrzeźniać,
— Hej Rusek i Chudy, właźcie do budy, pieski Stalina.
— Ty, Chudy, nie masz dla mnie długopisu z czerwonym tuszem, to bym sobie gwiazdę na czole namalował i zapisał do komunistów.
— A ja wam zaraz zedrę te głupie czerwone szmaty.
Tu warto wyjaśnić, że Franek, choć należał do klasy robotniczej i powinien niejako naturalnie identyfikować się z panującymi ówcześnie wartościami, nie miał dla nich żadnego respektu. Chodziło tu nie tylko o jego z zasady negatywny stosunek do autorytetów, ale o także postawę w stosunku do panującego ustroju. Mogła wynikać ona z jego własnych obserwacji i z wyniesionych z domu nastawień. Jego ojciec, robotnik na budowie, ciężko pracował, ale marnie zarabiał; matka zapracowana i schorowana, musiała dorabiać praniem; dzieci, których była czwórka, w różnym wieku, nosiły znoszone ubrania i dziurawe buty. Mówiono też, że stryj Franka, brat jego ojca, który przed wojną mieszkał we Lwowie, został wywieziony przez Sowietów, kiedy wkroczyli tam we wrześniu 1939 roku, i słuch o nim zaginął. Wyrastając w takich warunkach trudno było nabrać wiary w ideały komunizmu i w dobrodziejstwa nowego ustroju, które podkreślała propaganda i o których uczono w szkole. W wyniku tego, kiedy zainicjowane były zapisy do harcerstwa, Franek nie wyraził zainteresowania, a na boku skomentował do kolegów, że „ma w dupie czerwonych i ich głupoty”.
Teraz skupił swoje zainteresowania na Rafale.
— A ty Rusek, sowiecki człowiek, czemu nie kiwasz głową? do kogo się teraz będziesz modlić? Zawsze wołaliście „niech żyje”? — zirytowany ich milczeniem kontynuował ze złością. — No i co teraz, kiedy on zdechł! Siedzicie cicho, ale czekajcie, zaraz was rozruszam! — zagroził.
Rudy do swoich drwin wykorzystywał epizod dotyczący występu Rafała na akademii poświęconej czemuś związanemu ze Związkiem Radzieckim (Rafał już nawet nie pamiętał czemu, bo były ku temu najrozmaitsze okazje). Ponieważ nieźle sobie radził na lekcjach rosyjskiego (co można by przypisać bardziej wpływowi jego rosyjskojęzycznych dziadków niż przykładaniu się do nauki) wybrano go do wygłoszenia na akademii okolicznościowego poematu. Ponieważ inicjatorką tego była pani Rogalska, Rafał zgodził się na ten występ bez wahania. Wiersz nosił tytuł, Sowietskij prostój czełowiék, a fraza ta powtarzała się emfatycznie na końcu każdej zwrotki. Wiersz w wymownych słowach opisywał niesłychane osiągnięcia człowieka radzieckiego, na które patrzył z podziwem cały świat. Rafał nauczył się wiersza bez trudu i wygłosił go bez zająknięcia, z niezłym akcentem. Tym niemniej, jak mu potem powiedziano, w czasie recytacji kiwał głową —prawdopodobnie z przejęcia, wkładając wysiłek w poprawną wymowę, a także, by dobrze przekazać jego treść. Pani-od-polskiego była bardzo zadowolona i Rafał był szczęśliwy z tego powodu. Natomiast wśród dzieci tego rodzaju przedsięwzięcia, wywodzące się z nachalnej oficjalnej propagandy spotykały się ze sceptyczną i krytyczną reakcją. Toteż i w tym przypadku Rafała nie za bardzo podziwiano, a nawet się z niego naśmiewano. Rudy przypisał mu przezwisko „Rusek”, które jakoś przylgnęło. Nie brano pod uwagę, że zaangażowanie Rafała nie płynęło z jego miłości do narodu radzieckiego, ale zrodziło się z bardziej osobistej inspiracji uczuciowej.
Teraz Rudy zaczął się niebezpiecznie zbliżać i wyglądało, że zamierza ruszyć do jakiejś akcji, fizycznie przeciw nim skierowanej (Rafał bał się, że rzeczywiście będzie próbował zerwać ich czerwone chusty, symbole ich oddania Sprawie), ale do niczego nie doszło, bo w tym momencie zabrzmiał dzwonek na lekcje. W pobliżu pojawiła się Pani-od-polskiego, która była dyżurną nauczycielką i zaczęła zaganiać dzieci do klas. Na jej widok Rudy natychmiast się ulotnił.
Godzina druga
Trzask kolejno zamykanych drzwi do klas ucichł i nagle zapadła cisza. Wydawał się głęboka i absolutna poprzez kontrast ze zgiełkiem, jaki dominował jeszcze przed chwilą. W tej ciszy Rafał słyszał wyraźnie zbliżające się kroki. Była to pani Rogalska. Zmierzała w ich stronę, co pobudziło jego serce do szybszego bicia i wzbudziło nadzieję na wymarzone spotkanie: może Ona zauważy go i pochwali?! Przechodząc obok nich zlustrowała ich spojrzeniem, zdawało się aprobującym, ale też uważnym, jakby patrząc z wysokości swojej odpowiedzialnej pozycji, jak z ambony, sprawdzała zgodność widzianej sceny z jakimś standardem, może ideałem, jakiemu winni dorównać wykonujący tak zaszczytną funkcję. W jej wzroku Rafał znalazł z ulgą potwierdzenie, że jest „w porządku”, ale nie odczuł żadnego personalnego odcienia, niczego, co by mógł odnieść osobiście do siebie. Na jej twarzy nie było cienia uśmiechu; jej piękna, zdaniem Rafała, twarz była solenna i skupiona, zgodnie z wagą chwili, co podkreślała też czarna opaska na jej ramieniu. Rafał złapał się na myśli, ze jego idol mijając udrapowany portret zwróci się w stronę obrazu i ... przyklęknie, zanim ruszy dalej. Ale nie. Pani Rogalska już się nie odwracając, sunęła dalej korytarzem, kołysząc kształtnymi biodrami. Jej sylwetka rozpłynęła się w mrocznym końcu korytarza i ... zniknęła ... jak sen jakiś złoty ...
Kiedy znalazła się już poza zasięgiem jego rozmarzonych i zawiedzionych oczu, Rafał został już tylko z ciszą opustoszałego korytarza, z perspektywą nudy oraz z widokiem pustej ściany naprzeciw. Zaczęła go niepokoić i irytować. Miał dosyć jej natrętnego, a zarazem nic nie oferującego widoku. Perspektywa obcowania z nią przez jeszcze jedną godzinę, wydawała się nie do zniesienia. Jego serce chciałoby polecieć za panią Rogalską, zanurzyć się w jej ulotny aromat i razem z nią podążyć, by znaleźć, spotkać ją ... gdzie? jak? Nie wiedział ...
Ściana przed nim nie była zupełnie gładka i jednobarwna. Przedwojenny budynek szkoły dawno nie był odnawiany. Dolna część ściany, mniej więcej do jednej trzeciej pomalowana była na brudno-zielonkawy kolor farbą olejną, co miało zabezpieczyć ją przed niszczącym kontaktem z niesforną dziatwą obijającą się o nią w czasie igraszek na korytarzu. Część górna była nieco jaśniejsza i nierówna w kolorze, a farba, którą była pokryta, miejscami łuszczyła się, co łącznie z zaciekami dawało obraz zróżnicowanej i wzorzystej powierzchni. Kiedy światło z odległego okna padało na nią ukosem wyłaniały się wizerunki zmieniające się w przepływie światła i cieni.
Frustracja Rafała jakby zatrzymała się i rozmyła. Poddał się zawieszeniu i pustce, a gdy zanurzył się w nią, ściana stała się jakby ekranem, na który niewidoczny projektor rzucał niewyraźne, migające obrazy.
Zdawało mu się, że postać Stalina, uwieczniona na portrecie, znalazła swoje odbicie na ścianie, gdzie powiększyła się i zawisła, ogromna, czy to nad mapą świata, czy nad jakąś falującą otchłanią. Potem Rafał zaczął wyobrażać sobie, że widzi już tylko twarz Stalina, powiększoną i rozmytą, ale z wyraźnym zarysem oczu. Oczy te zdawały się tym razem zwracać w jego stronę i skupiać się na nim, jakby domagając się czegoś od niego: hołdu, uniesienia, czy może żałoby, przyjmującej głęboką formę, jaką zdawała jej się nadawać pani Rogalska. Ale Rafał nie mógł nadal znaleźć w sobie żadnych uczuć tego rodzaju.
Przez okno wpadło trochę słońca, oświetlając ścianę. Ożywiona na moment wyobraźnia Rafała cofnęła się w swoje zwykłe zakamarki. Spojrzał ukosem na Jacka, ale ten nie dawał żadnych oznak, by czegoś niezwykłego doświadczał.
Rafał zaczął snuć rozważania, co stanie się z ciałem Stalina po jego śmierci: czy potraktują go tak jak Lenina, którego ciało zabalsamowano i wystawiono na widok publiczny w specjalnie wybudowanym mauzoleum na Placu Czerwonym. Tam tłumy wiernych mogły odwiedzać go, po wieczne czasy: w ten sposób rozpowszechniana idea „Lenin wiecznie żywy” uzyskiwała materialny kształt. Rafał zapytywał siebie, czy było to podobne to tego co w kościele określano jako „żywot wieczny”? I co to znaczy wieczny? Tutaj myśl mu się gubiła ...
Zaczął zastanawiać się nad bardziej praktycznym zagadnieniem, czy Stalin będzie miał osobne mauzoleum, czy też położą go razem z Leninem, tylko na sąsiednim katafalku. Jeśli tak to, czy katafalk ten będzie taki sam, czy może okazalszy? Stalin uważany był za następcę Lenina, kontynuatora jego idei, w pewnym sensie jego wcielenie. Z drugiej strony, to on przedstawiany był jako centralna postać, „natchnienie milionów”, „wieczne słońce komunizmu” (Rafał przyswoił sobie te zwroty, bo były bardzo przydatne do wypracowań, a teraz, ze względu na doniosłość chwili, mogły być szczególnie użyteczne). Stalin był więc najlepszy i największy (w przenośni i dosłownie, bo jego niski wzrost był ukrywany poprzez sposób, w jaki go pokazywano na pomnikach czy fotografiach). To okazało się zagwozdką, której Rafał nie był w stanie rozwiązać. Te rozważania prowadziły do następnego pytania. Skoro duch Lenina kontynuował się w Stalinie, to w kim znajdzie on swoją kontynuację teraz, gdy wielki Stalin zakończył swoją ziemską egzystencję?
Rafałowi wydało się to bardzo skomplikowane i mgliste, równie jak religijna koncepcja życia pozagrobowego. Tam było to niby sprawą oczywistą, ale on i w tym przypadku nie był on pewien, czy tak do końca wierzy w tę pociągającą ideę życia wiecznego oraz masowej rezurekcji. Choć zmartwychwstanie Chrystusa wydawało się być przekonująco przedstawiane, w odniesieniu do zwykłych ludzie było trudne do wyobrażenia. A może jednak komuniści mieli rację twierdząc, że religia to produkt zabobonów i opium dla mas, narzędzie sił wstecznych utrwalające ich hegemonię; prawda płynie z woli ludu, jest ukierunkowana przez partię, a jej nośnikami są giganty myśli, które zrodził ten potężny ruch, jak Lenin i Stalin (czasami dodawano do nich również Marksa i Engelsa, choć ich rola nie była jasna; byli jak szanowani pradziadkowie, podziwiani tylko na portretach).
Rafał zaczął czuć się z tymi rozważaniami trochę nieswojo. Czuł, że wciągają go one za daleko, że znalazł się na niepewnym gruncie. Komu można teraz wierzyć, kiedy zabrakło Wielkiego Nauczyciela? Przypomniał mu się jego dziadek i jego życzliwe zachęty, by Rafał kultywował wiarę w Boga i szukał odpowiedzi na wszystkie ważkie pytania w naukach jego syna Jezusa Chrystusa. Dziadek wydawał się przekazywać spokój i mądrość, jakby sam był na pewnym gruncie, z którego mógł patrzeć na świat ze zrozumieniem, wiarą i nadzieją, mimo że, jak wynikało jego wypowiedzi, nie uważał, by obecne czasy temu sprzyjały. Dziadek wiedział co o tym wszystkim myśleć.
Rafał patrząc na ścianę starał sobie wyobrazić, przywołać jego twarz. Tak jak Stalin, też nosił wąsy, a jego oczy również patrzyły przenikliwym spojrzeniem. Jednak twarz dziadka była łagodna, emanowały z niej ciepło i tolerancja. Nie było w niej surowości spojrzenia Stalina, ani też chłodnego dystansu, jaki Rafał odczuwał strony swojego ojca, którego kojarzył ze stałym ocenianiem i wysokimi wymaganiami.
Rafał zastanawiał się, czy gdyby patrzył na niego Jezus, czy rozumiałby jego dylematy i wątpliwości, czy miałby odpowiedzi na jego niemądre pytania, czy oceniałby go, wybaczył mu jego przewinienia, czy może jednak potępił za jego grzechy?
Lista grzechów Rafała nie była długa, ani szczególnie imponująca. Poczesne miejsce na niej zajmowało nieposłuszeństwo. Grzech ten dotyczył w pierwszym rzędzie rodziców i było mu przeznaczone specjalne przykazanie. Chłopiec domniemywał jednak, że obejmuje ono również dziadka i babcię. Ale czy obejmowało to nauczycieli i inne autorytety, które miejsce rodziców w różny sposób uzurpowały? A co dopiero z posłuszeństwem wobec autorytetów zwalczających religię, jak na przykład komunistycznych przywódców, którzy odrzucali istnienie Boga i atakowali kościół i wiarę katolicką? To stanowiłoby niebylejaki dylemat teologiczny.
Dla Rafała była to także kwestia praktyczna. Musiałby zdecydować, czy będąc posłuszny antyreligijnym autorytetom komunistycznym powinien się z tego spowiadać, jako z grzechu przeciwko boskim przykazaniom. Czy wobec tego do tej kategorii zaliczałoby się również uczestnictwo w komunistycznym harcerstwie, a teraz, oddawanie niemalże boskiego hołdu Stalinowi, który według dziadka, był bezbożnikiem i prześladował wiernych?
Z drugiej strony, co by było, gdyby dołączył się do opozycji dziadka, przestał respektować oficjalne autorytety i nie był posłuszny wobec wytycznych nauczanych w szkole i propagowanych z takim przekonaniem przez panią Rogalską? Czy to też byłby grzech?
Tak Rafałowi kłóciła się zasada posłuszeństwa, wierność idei i cześć dla wielkiego Stalina z wiarą w Boga, stworzyciela nieba i ziemi, i z wiara w swojego dziadka, którego rzeczywiście kochał (choć czując to nie formułował tego w ten sposób). Nie był pewien czy dostatecznie kocha pana Boga, a już na pewno wiedział, że Stalina w żadnym wypadku. A Panią-od-polskiego? Tutaj znowu był w kropce ...
Choć uczucia do niej nie były dla niego całkiem jasne, ale były one zupełnie inne niż np. do rodziców czy dziadka. Inaczej też odbierał koleżanki z klasy, które mógł lubić mniej lub bardziej, ale które szczególnych uczuć w nim nie budziły. Pani Rogalska często mówiła z nimi o świadomości klasowej i o świadomości misji jaką wypełniali teraz pod przewodnictwem partii. On miał wrażenie, choć tak jasno tego nie nazywał, że jeśli by szło to uczucie, to mogło chodzić o miłość, a jeśli idzie o świadomość, to byłaby to pewnie świadomość seksualna.
Rafał mógł powiedzieć o sobie, że był w zasadzie pod tym względem „uświadomiony”. Tym niemniej miał dosyć mgliste pojęcie o anatomii kobiecej. Starał się rozszerzyć swoje pole obserwacji podglądając w łazience ich służącą Jadzię (było to w okresie kiedy jeszcze mieli służącą). Ale zobaczył niewiele, a to co widział nie wniosło wiele do jego wiedzy. Swoje własne wyposażenie anatomiczne przyjmował za oczywiste. Jak dotąd nie pobudzało go ono do aktywnego skupiania się na nim, czemu, wydawało mu się, oddawali się niektórzy z jego kolegów. Rudy dysponował terminologią opisującą aktywności w tym względzie, ale nie było jasne czy tylko się przechwala, czy też rzeczywiście oddaje się tym wstydliwym, ale także podniecającym sprawom. Reasumując, można powiedzieć, że Rafał w tej dziedzinie był częściowo wierzący ale niepraktykujący. Wiedział, że jest to domena, w którą zaangażowani są dorośli. Miał pewną wiedzę, na czym sam akt płciowy polega, opartą po części na raczej ordynarnych relacjach Rudego i weryfikowany w świetle informacji zaczerpniętej z encyklopedii. Podczas gdy pierwsze źródło wydawało mu się niesmaczne i prymitywne, drugie było zbyt naukowe i trudno się przekładało na wyobrażenie jak to przebiega w rzeczywistości. Z rodzicami oczywiście na takie tematy się nie rozmawiało. Choć zakładał, że ich też dotyczą te powszechne, ludzkie zjawiska, trudno było mu wyobrazić sobie swojego ojca i mamę w rzeczywistości w nie zaangażowanych. A co dopiero panią Rogalską? Tutaj Rafał poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, czuł, że się czerwieni. Był zadowolony, że nikt tego nie widzi.
Ten fakt jednak nie usprawiedliwiał go, nie rozgrzeszał. Wprawdzie nie robił nic złego, ale grzeszyło się przecież nie tylko uczynkiem, ale mową, a nawet myślą. Dlatego starał się nie brać udziału w rozmowach, w których koledzy angażowali się w nieprzyzwoite tematy, używali brzydkich słów i przeklinali. Jednak w myślach trudniej było tego uniknąć. Problem ten należał do następnej kategorii grzechów, będących na liście tych, które Rafał wyznawał przy spowiedzi. Przewiny te podciągane był pod grzech przeciwko szóstemu przykazaniu, choć dalibóg, co chłopięce świntuszenie czy zainteresowanie organami seksualnymi miało wspólnego w „cudzołożeniem” trudno było dociec. Tym niemniej na lekcjach religii w kościele i w kazaniach nawoływano wiernych poprzez do przestrzegania tego przykazania poprzez dążenie do ideału czystości. Rafał zrozumiał to jako wyzbycie się wszelkich seksualnych zainteresowań i skojarzeń, a także wyeliminowanie wszelkich “brudnych” myśli.
Na co dzień nie sprawiało to Rafałowi problemów, bo mało go to zaprzątało. Kwestia ta pojawiała się natomiast przy okazji spowiedzi i komunii. W zasadzie miało to miejsce raz na rok, bo choć zalecenia wiary katolickiej sugerowały częstsze wypełnianie tego znaczącego rytuału, w przypadku Rafała dochodziło do tego tylko raz około przysłowiowej Wielkiej Nocy. Był to okres wielkiego postu i rekolekcji poprzedzających spowiedź wielkanocną, po której następowała szczególnie celebrowana komunia. Był to wymóg minimalny, którego trzymać się należało, i którego pilnował dziadek Rafała; sam go przestrzegał i wymagał go od wnuków. Problem, o którym mowa nie dotyczył samej spowiedzi. Ta chociaż bywała trochę ambarasująca, nie dostarczała Rafałowi jakiś szczególnie nieprzyjemnych wrażeń. Zgodnie z tym co mówiono, uczono w kościele, uznawał że akt spowiedzi rzeczywiście oczyszcza. Ale należało tę czystość utrzymać aż do komunii, która przyjmowało się następnego dnia rano i którą należało przyjąć w stanie nieskalanym. Nie tylko na czczo, ale całkowicie bezgrzesznie. Inaczej przystąpienie do niej byłoby świętokradztwem. Ale tu nagle okazywało się, że okres przez który trzeba było czystość zachować stawał się dręcząco długi. Można było jako tako regulować swoje zachowanie, nie przeciwstawiać się rodzicom, nie dokuczać bratu, itd. Ale gorzej było z myślami. Jak uniknąć, żeby do głowy, jak na złość, nie przychodziły jakieś obraźliwe słowa, albo nagle jakieś licho nie obudziło zdrożnych myśli.
Oczyszczony spowiedzią Rafał szukał więc sposobu, by stan ten utrzymać. Po drodze prowadzącej z domu do kościoła znajdował się sierociniec. Była w nim biblioteka w której jakimś cudem zachowało się trochę przedwojennych, niedostępnych na rynku książek, a także oprawione roczniki przedwojennych periodyków przeznaczonych dla dzieci, jak Świerszczyk i Płomyk. Okres między spowiedzią a komunią stał się dla Rafała okazją do odwiedzania biblioteki, gdzie godzinami mógł przeglądać fajne teksty, oglądać obrazki i skupić na nich swoją uwagę tak, aby nie było miejsca na grzesznych myśli. Było to na ogół skuteczne. Rzadko kiedy Rafał musiał na drugi dzień iść do tak zwanej poprawki, aby wyznać na nowo zaistniały grzech, i w ten sposób stać stać się znowu czystym i godnym przyjęcia Komunii.
Czy Rafał w to wszystko wierzył? Czy tak naprawdę był w stanie uwierzyć, że połykając biały wafelek przyjmuje “ciało i krew Chrystusa”? A takich niepojętych dogmatów wiary było wiele. Znaczenie dla niego miało to, że akceptował je jego dziadek, któremu ufał i na którego aprobacie bardzo Rafałowi zależało. W związku z tym chodzenie do kościoła czy spowiedź wielkanocna nie były kwestionowane, a obyczaje świąteczne wydawały się oczywiste. Ale czym to się różniło od wiernego uczestnictwa w natchnionych komunistyczną wiarą pochodach i akademiach? Wynikały one z inspiracji skojarzonej z panią Rogalska, na której uznaniu i aprobacie też mu bardzo zależało. Ale tak jak nie był pewien, czy poprzez dziadka rzeczywiście nawiązuje autentyczną relację z bogiem, napewno nie sądził, żeby poprzez Panią-od-polskiego miał jakiś związek uczuciowy ze Stalinem i jego wiarą.
Zagłębiwszy się w tych poniekąd transcedentalnych myślach Rafał stracił poczucie czasu. Otaczające go realia gdzieś odpłynęły, a przyciągnęła go znowu ekranująca jego wyobraźnię ściana. Tym razem wydało mu się, że z migających plam świetlnych i konturów wyłaniała się inna twarz, twarz zatroskanego Jezusa. Zjawił się on jak jakby na zawołanie, być może, by odpowiedzieć na dręczące Rafała pytania. Rafał myślał o Jezusie, zgodnie z tym jak go przedstawiono w Ewangeliach, jako o postaci wprawdzie świętej, ale życzliwej i tolerancyjnej; Jezus głosił miłość bliźniego, wybaczał grzesznikom, przygarniał maluczkich i cierpiących. Była to wizja od odmienna od wyobrażenia srogiego biblijnego Pana Boga (nazywanego Bogiem Ojcem, co sugerowało surowy autorytet), który nie tylko zwalczał demony, ale też bezlitośnie karał występnych.
Łagodny i zatroskany, jak na figurach góralskich świątków, Jezus zdawał się rozumieć Rafała, jego męczące wątpliwości, jego trudność w znalezieniu odpowiedzi na ważkie pytanie — komu i czemu wierzyć. Zarazem jednak Rafał nie czuł, by Jezus czegoś od niego się domagał. Nie mówił mu, — Musisz uwierzyć we mnie i iść za mną, a wszystko będzie dobrze. Rafał nadal jednak nie wiedział co zrobić z pytaniami, które rodziły dalsze pytania, z wątpliwościami, które się nie rozwiewały. I jak poradzić sobie z niepewnością pewności, z którą pozostawał.
Epilog
Idąc powoli za trumną dziadka przez puste aleje Cmentarza Powązkowskiego w ponury dzień listopadowy Rafał widział pozostałości po niedawnym Święcie Zmarłych: nieposprzątane, powiędłe kwiaty, wypalone znicze, jakieś opakowania, śmiecie ... On też był jakby wypalony. Odczuwał pustkę i szarość. Obejmował go chłód, jakby owinął go i przydusił welon sinych, namokłych chmur, które ponuro zwisały nad miastem. Nie wiedział, czy żałować, że nie udało mu się zobaczyć dziadka przed śmiercią, ani też jego ciała po śmierci. Może lepiej, że nie. Tak mógł zachować go w pamięci takim jakim on zwykle był za życia — uśmiechnięty, dobroduszny i jowialny.
Mimo podeszłego wieku, obfitej tuszy i cukrzycy dziadek nie robił wrażenia by szwankował na zdrowiu. Był pogodnego usposobienia, cieszył się życiem i dobrym apetytem; nadal był aktywny zawodowo. Nic nie wskazywało, by jego egzystencji na tym świecie mogło coś zagrażać. Zachorował niespodziewanie i nie było nawet jasne na co umarł. Z tego co udało się później ustalić, w czasie wizyty u krewnych w miasteczku pod Łodzią (gdzie mieszkali z babcią) znalazł się tam w szpitalu z powodu ataku bólów brzucha. Przez szereg dni nie było jasności co do diagnozy: początkowo podejrzewano zatrucie pokarmowe, potem kolkę wątrobową; leczenie było objawowe. Mijały dni, a stan dziadka się nie poprawiał. Ponieważ jednak nie było poczucia bezpośredniego zagrożenia, a zorganizowanie wyprawy do tej prowincjonalnej miejscowości było dość trudne, czekano, spodziewając się nadejścia dobrych wieści. Zamiast nich przyszła wiadomość ze szpitala, że stan dziadka się pogorszył i stał się krytyczny. Słysząc to i widząc reakcję mamy, Rafał zdał sobie sprawę, że życie dziadka jest zagrożone, że mogą go stracić. Odbierał bezsilność autorytetow medycznych, które nie były w stanie zaradzić nadchodzącemu nieszczęściu; czuł zupełną bezradność rodziców.
W tej chwili trwogi i troski Rafał przypomniał sobie zalecenia dziadka, by w trudnych momentach odwoływać się do Boga, do jego siły i jego miłosierdzia, które oferował zwłaszcza tym, którzy byli w potrzebie. Dziadek dawał temu świadectwo odwołując się do własnych dramatycznych przeżyć: w czasie rewolucji w Rosji, a potem w czasie wojny, okupacji i powstania. Wtedy wiara i modlitwa pomogły mu i jego bliskim w przeżyciu i przetrwaniu. Utrwaliło to jego własne przekonanie o dostępności i łasce Stwórcy. Starał się to niezachwiane przekonanie przekazać swoim wnukom, zachęcając ich, by poprzez akty wiary szukali pomocy u Boga, zwłaszcza gdy w grę wchodziło zagrożenia życia i dobra.
Rafał nie był pewien, czy jest w stanie odnaleźć w sobie taką wiarę. Wierzył jednak dziadkowi, a napewno już wierzył w niego. Choć pewnie tak otwarcie tego nie formułował, dziadek był dla niego uosobieniem dobra, troski i miłości. Nie wyobrażał sobie, by łaskawy i miłosierny Pan Bóg mógł dopuścić, by taki wartościowy i wierzący w Niego człowiek miał zginąć. Rafał podjął więc zdecydowaną akcję zmobilizowania Najwyższego do uzasadnionej i skutecznej interwencji na rzecz umierającego. Modlił się do Tego, w którego już nie bardzo wierzył, by uratował dziadka, by nie dopuścił do okrutnego końca.
A Pan Bóg? Tak jak Rafał i jego mama nie zdążyli na czas by zobaczyć się z dziadkiem zanim umarł, i tak jak oni zawiedli go w jakiejkolwiek akcji ratunkowej, Pan na Niebiosach, jakoby wszechmocny i wszechobecny nie pojawił się, nie wykazał żadnego wysiłku, aby tego sprawiedliwego, dobrego człowieka uratować. Nie dał żadnego sygnału ani dowodu swojego istnienia. Rafał zdał sobie sprawę, że nie było to żadnym wyjątkiem. Ta sytuacja szczególnej, dramatycznej potrzeby potwierdziła mu ewidentną prawdę: również na codzień nie było żadnych sygnałów ani widocznych dowodów na istnienie Tego, w którego egzystencję i moc wierzyła znaczna część ludzkości. Łącznie z jego dziadkiem. Kiedy zabrakło dziadka Rafał nie czuł już żadnego powinowactwa z tą częścią.
Kryzys wiary, jeśli idzie o Rafała, nie ograniczał się do religii. W drugim przypadku przekonania dziadka sprawdziły się w całej rozciągłości. Potwierdziły je wydarzenia, jakie następowały po śmierci Stalina i które doprowadziły do zdarcia fałszywej maski zasłaniającej prawdziwe — opresyjne, kłamliwe i zbrodnicze — oblicze systemu, jaki zapanował w Polsce po wojnie. Doszło do tego z pewnym opóźnieniem, dopiero kiedy osłabły wpływy osadzonych tam przez Stalina aparatczyków.
Na ich czele stał Bolesław Bierut, który na oficjalnych wizerunkach przybierał wygląd szacownego ojca, a w rzeczywistości szafował wyrokami śmierci i stał za bestialskimi działaniami Urzędu Bezpieczeństwa. Ale ta rozbieżność nie powinna dziwić. Patriarchalny obraz Stalina, Ojca Narodu i Światła Ludzkości, też zakrywał zbrodniczą działalność, której zakresem i okrucieństwem ten przebiegły i paranoidalny ospowaty Gruzin dorównywał Hitlerowi. Przekształcił on osiągnięcie rewolucji, „raj proletariatu” — wspaniały Kraj Rad, w imperium oparte na terrorze i zniewoleniu. Miał na sumieniu (gdyby miał sumienie) miliony ofiar; jego dziełem były eufemistycznie zwane „czystki”, czyli mordy polityczne oraz zbrodnia katyńska; jego dziełem był podbój krajów ościennych; to on zbudował archipelag łagrów.
Polska pod przewodnictwem Partii, na czele której stał Bierut, reprezentowała opresyjny system stworzony „na obraz i podobieństwo” tego wzorca. Odsłonięcie prawdziwego oblicza Stalina oraz tych stojących u władzy powinno, po jego upadku, prowadzić również do ujawnienia i zdemaskowania natury i działania systemu, który on stworzył i którego był idolem oraz symbolem. Niestety system w zasadniczych swoich elementach pozostał. W Polsce następcy Bieruta i jego zgrai obudzili nadzieje na znaczące zmiany, na zreformowanie systemu i na =otwarcie się na nową rzeczywistość, ale nadzieje te szybko się rozwiały. Na ich spełnienie trzeba było jeszcze czekać wiele, wiele lat. Tym niemniej polski październik 1956 r. dla Rafała i jego rówieśników nosił znamiona prawdziwej rewolucji. Podważył wiele zastanych przekonań, w które wprawdzie po części nie wierzyli, ale nie mając dla nich przeciwwagi byli na nie skazani, zniewoleni przez propagandę wygładzonych kłamstw. A nie każdy miał takiego dziadka jak Rafał, nie wszyscy słuchali radia Wolna Europa, gdzie np. były pracownik urzędu bezpieczeństwa, Józef Światło, odsłaniał brutalną prawdę przedstawiając w serialu sensacyjnych zeznań działanie tego organu represji i jego mocodawców. Te informacje, z których część była teraz otwarcie prezentowana, nie pozostawiały żadnej iluzji, że to co kazano wierzyć przez tyle lat było ułudą i kłamstwem. Padły kolosy, ale też niewiele po nich zostało, poza niewiarą.
Jeśli idzie o Rafała, to ofiarą tych przemian stałaby się nieuchronnie także Pani-od-polskiego, druhna drużynowa, towarzyszka Małgorzata Rogalska, bo to ona w jego młodzieńczych rozmarzonych oczach reprezentowała wartość tego rzekomo lepszego świata, który został stworzony po wojnie za zasługą jej towarzyszy i pod kierownictwem ich przywódców. Rafał patrzył na nich — Bieruta, Stalina czy innych, spojrzeniem rozmytym przez urok jej postaci, w którym piękniała i miękła brutalna rzeczywistość.
W tym przypadku jednak kryzys wiary Rafała nastąpił nie pod wpływem wydarzeń politycznych. Upadek jego wybranki z piedestału, na którym ją postawił, nastąpił zanim jeszcze padły idole i skruszyły się pomniki komunizmu. Miał on miejsce pod wpływem wydarzeń innego rodzaju, choć i w tym przypadku również był on wynikiem konfrontacji wyobrażeń z brutalną rzeczywistością.
Mimo swojego znaczącego kontaktu z druhną Małgorzatą Rafał niewiele zastanawiał się nad jej życiem prywatnym. Można było przypuszczać, że nie jest zamężna, a jej atrakcyjność mogła sugerować raczej ożywione życie miłosne. Rafałowi jednak, przy braku namacalnych dowodów udawało się jakoś utrzymać swoje rozbrajająco naiwne przekonanie, że znajdowała się ona poza domeną spraw męsko-damskich, zwłaszcza w ich konkretnym, cielesnym wymiarze. Był to oczywiście mit, który jak to mity, musiał któregoś dnia prysnąć.
Miało to miejsce w dniu, w którym Rafał został dłużej po lekcjach za karę — za gadanie i za wygłupy, na których został przyłapany w czasie lekcji historii, której uczyła surowa dyrektorka. Musiał teraz siedzieć przez godzinę sam w pustej klasie. Nie nudził się jednak. Miał ze soba książkę, i to do tego Potop. Nie mógł się od książki oderwać, przynosił ją do szkoły i nawet czasem po trochu czytał pod ławką w czasie lekcji (na której to było możliwe, jak np. na rosyjskim).
Po odsiedzeniu kary (w przypadku posłusznego Rafała można było liczyć, że będzie przestrzegał nałożonego wyroku), idąc do toalety, gdzie postanowił udać się przed pójściem do domu, Rafał przechodził obok lekko uchylonych drzwi świetlicy. W szkole nie powinno być już nikogo poza woźnym, który zwykle siedział w swojej stróżówce. Zdziwiły go więc odgłosy dobiegające ze świetlicy. Ich natury nie potrafił określić, Ale sugerowały obecność dwóch osób, i sądząc z brzmienia głosów, płci odmiennych. Zaintrygowany zajrzał przez uchylone drzwi i zobaczył, o zgrozo, w kącie tuż za pianinem, Panią-od-polskiego splecioną namiętnym objęciem z mężczyzną, w którym rozpoznał nauczyciela od wuefu, Pana Gromko. Był to przystojny i dobrze zbudowany facet, ale uważany za niezbyt rozgarniętego. W związku z tym, podczas gdy pani Rogalska była obiektem złośliwych, ale podszytych podziwem komentarzy, pan Gromko był obiektem zdecydowanie pogardliwych żartów. Odgłosy, jakie oboje wydawali wydawały się Rafałowi sugerować zarówno podniecenie jak i wysiłek, jakby były one mieszaniną ekstazy erotycznej (o której notabene miał mgliste wyobrażenie) i aktywności sportowej. Rafałowi wydawało się, że ich ruchy wyrażają jakieś niepohamowane dojrzenie do większej bliskości cielesnej, czemu towarzyszyły wysiłki zmierzające do do zdejmowania poszczególnych części ubioru. Rafał nie miał ochoty dowiedzieć się co dalej nastąpi. Zbulwersowany, ale też zniesmaczony powoli się wycofał; wybiegł na korytarz, a potem na ulicę.
Nastał czas niewiary.